Artykuły

Operetka Ad 2012

Do kliniki eutanazyjnej prowadzonej przez Ryszarda Orłowskiego (Adam Woronowicz) w sylwe­strową noc trafia Gustaw Sokołowski (Sebastian Pawlak), słynny dyrygent cierpiący na stwardnienie zaniko­we boczne. Towarzyszą mu żona Iris (Agnieszka Podsiadlik) i córka Jaśmina (Roma Gąsiorowska). Doktor Piotr (Rafał Maćkowiak) i pielęgniar­ka Marta (Małgorzata Buczkowska) przygotowują procedurę eutanazji - ostatnią w historii kliniki czekającej na likwidację. Iris Sokołowska posta­nawia, że chce odejść wraz z mężem, choć nie jest chora. Zagubiona Jaśmina wdaje się w krótkotrwały romans z doktorem Piotrem. Tymczasem pielę­gniarka Marta, obserwująca procedurę badania Iris, zauważa, że jej przełożo­ny z chęci zysku wypisuje pacjentom fikcyjne diagnozy. Po śmierci Gustawa i Iris oraz licytacji mienia kliniki, Marta postanawia, że czas już na kon­frontację z Ryszardem, który okazuje się jej kochankiem. Po dramatycz­nej, pełnej gorzkich słów rozmowie Ryszard wyjeżdża do Szwajcarii, a Marta zostaje sama w częścio­wo zniszczonej sali zabiegowej. Niespodziewanie do zlikwidowanej już kliniki trafia Łukasz (Dawid Ogrodnik), młody nieuleczalnie chory chłopak, nie­gdyś mistrz międzynarodowych zawo­dów w składaniu origami. Zakochuje się w Marcie, która również jest nim zafascynowana. Kiedy Łukasz spada z łóżka, miotając się w epileptycznym ataku, jego siostra prosi Martę o doko­nanie eutanazji, interpretując jego jęki jako potwierdzenie wcześniejszej prośby o śmierć. Jaką decyzję podejmie Marta?

Owszem, fabuła "Nietoperza", wyre­żyserowanego w TR Warszawa przez Kornela Mundruczó, nadawałaby się na jeden czy dwa odcinki popularnej tele­noweli. Ale to nie w fabule tkwi główny urok przedstawienia, tylko w tym, jak wirtuozersko ślizga się ono po kolej­nych konwencjach, które sobie narzuca. Telenowela. Operetka. Naturalistyczny reportaż z kliniki eutanazyjnej. Komedyjka obyczajowa. Tragedia.

Wszystkiego po trochu. Dezorientuje już początek: na kotarę zasłaniającą szpitalne łóżko pada wyświetlony obraz twarzy starszego mężczyzny - Gustawa (Sebastian Pawlak w siwej peruce). Słychać jego ciężki oddech. Po dłu­giej chwili oddech ustaje - rozlega się monotonny pisk monitora pracy serca. Kamera oddala się, ukazując nagie ciało zmarłego. Nagle obraz gaśnie, a w bły­skach stroboskopowego światła z tyłu sceny wyłania się mozolnie maszerujący przed siebie nagi trup. Nienaturalnie wykrzywiony, staje na wprost widowni. A potem beztroskim głosikiem śpiewa "Ptaszku, co w nieznany kraj/ odfrunąłeś lekko..." - arię otwierającą "Zemstę nietoperza". Po "moja Rozalinko" znów ciemność. Wspomnienie z czasu, kiedy jeszcze żył? Wygłup? Wstrząsająca, a do tego przewrotna metafora śmierci? Wszystkiego po trochu?

Warszawski "Nietoperz" najlepiej spisu­je się tam, gdzie zderza ze sobą elemen­ty, które na pierwszy rzut oka zupełnie do siebie nie przystają. Najważniejszym z takich zderzeń jest zestawienie histo­rii o umieraniu z "Zemstą nietoperza" Straussa. Kiedy Gustaw trafia do kli­niki, musi wybrać sobie muzykę, przy której chciałby umrzeć i decyduje się właśnie na "Nietoperza", bo przecież jest sylwester. Muzyka Straussa będzie się od tego momentu wdzierać do spektaklu w najmniej spodziewanych momentach.

Za każdym razem będą jej towarzy­szyć kolorowe światła - jak impreza, to impreza. Brakuje tylko orkiestry z prawdziwego zdarzenia. Zastępuje ją kilka sfatygowanych keyboardów, które widziały pewnie niejedno wiej­skie wesele, i które nie zawsze potrafią się dopasować do tego, co jest właśnie na scenie śpiewane. Wszyscy bawią się wspólnie - aktorzy częściowo wycho­dzą z ról, więc sparaliżowany sędziwy Gustaw nagle młodnieje i zaczyna

radośnie podskakiwać. W zetknięciu z rzeczywistością kliniki eutanazyjnej Strauss potrafi się jednak czasem zmie­nić nie do poznania. Kiedy Marta śpie­wa arię "Taki pan, jak pan", pada na nią upiorne czerwone światło, akompania­ment zaczyna roić się od dysonansów, a w słowach "ja się śmieję, ha-ha-ha" pobrzmiewa już nie rozbawienie, a paniczny przestrach. Z tyłu tańcują sobie pozostałe postaci. Scena jest prze­zabawna i przerażająca jednocześnie.

"Nietoperz" z upodobaniem wpra­wia widza w zakłopotanie i niweczy jego oczekiwania. Buduje absurdalny obraz prywatnej kliniki eutanazyjnej, która wygląda jak zapuszczone miesz­kanie w bloku, prowadzonej przez cwaniaczka w wytartym garniturze, a kiedy widzowi zbiera się na chichot, spektakl przywołuje go do porządku, stawiając przed nim świetnie odegraną scenę śmierci na życzenie. I odwrotnie, kiedy widownia daje się zarazić powagą ostatnich życzeń umierającego Gustawa, staje przed nią na czworakach głośno miauczący Ryszard Orłowski. Przygotowaniom do odejścia towarzyszą wyświetlane na wiszących nad widow­nią ekranach filmy z wilkiem i zającem. Przez pewien czas wydaje się, że śmierć w spektaklu Mundruczó to temat roze­drgany, płynny, nieprzewidywalny, który wciąż się wymyka próbującym go usidlić konwencjom. Ta wizja fascynuje. Niestety, trwa ona tylko przez pewien czas. W końcu nad zaskoczeniami zaczynają dominować klisze, i to cza­sem w niezbyt dobrym guście. Kiedy zakochany doktor Piotr kolejny raz krzyczy do Jaśminy "Kocham cię!", a ona odpowiada "To jak z Romatica TV", nie do końca wiadomo, czy to ze strony twórców scenariusza forma budowania ironicznego dystansu, czy uznanie własnej porażki. Gorzej, że Romantica TV przychodzi widzowi na myśl również wtedy, kiedy przed­stawienie próbuje być śmiertelnie poważne, na przykład w scenie kłótni Marty z Orłowskim. Szkoda wysiłku, jaki Małgorzata Buczkowska wkłada w oddanie wzniosłego oburzenia pielę­gniarki, bo przecież Orłowski od same­go początku spektaklu jest groteskowym uosobieniem stereotypu bezwzględnego, cynicznego cwaniaka. Nie da się na serio prowadzić sporu z karykaturą. Zwłaszcza kiedy dialogi są kiepściutko napisane. Zamiast ważnej, kluczowej dla fabuły konfrontacji, otrzymujemy chybioną scenę kłótni kochanków rodem z tandetnego serialu, w któ­rej świetni aktorzy zostali wtłoczeni w rólki stanowczo poniżej swoich umie­jętności. Ironiczny, niejednoznaczny ton spektaklu znika bez śladu, a zastępuje go powaga nieświadoma własnej sztucz­ności i nieporadności, która czasem stara się sprawić wrażenie, że ma coś ważnego do powiedzenia, ale to wraże­nie bez pokrycia.

Zabrakło też jednego z głównych zna­ków rozpoznawczych teatru Mundruczó - jego brutalnej naturalności. Świetni aktorzy TR Warszawa grają... świetnie. Spastyczne ruchy Łukasza w wykona­niu Dawida Ogrodnika to aktorski maj­stersztyk. Ale, paradoksalnie, właśnie przez to, że każdy ruch powykręcanego ciała jest tak perfekcyjny, tak dobrze wykalkulowany, nie sposób dać się tej roli przekonać. To pokaz wirtuozerii, jak trudna aria albo cyrkowa akrobacja. Może budzić co najwyżej podziw, nie szczere współczucie. Nie przekonuje też dlatego, że jest tak mocno i wyraź­nie obliczona na silny efekt. W tym momencie przychodzą na myśl inne sceny i zagrania, które działały bardzo podobnie - epatowanie widza czę­ściowym paraliżem i starczymi ruchami Gustawa, nieuzasadnio­ne rozbieranie kolejnych aktorów (Woronowicz to właściwie jedyna męska postać, która nie pojawia się tu nago), gra motywami z innych przedstawień Mundruczó (na przykład lodówka przyozdobiona krzyżem i keyboardy, zapożyczone z "Hańby" według Coetzeego), gra naturalizmem i ironią, patosem i obciachem, Straussem i kreskówka­mi z wilkiem i zającem. Wszystko to łatwe i skuteczne metody uwodzenia widza z początku XXI wieku, ale za dużo tu chłodnego profesjonalizmu, aby dać im się przekonać. Tym bar­dziej że kiedy spektakl przechodzi od ironii do powagi, profesjonalizm twórców zawodzi.

Najkrócej mówiąc, intrygujący z początku "Nietoperz" okazuje się w końcu kolejnym wcieleniem idei piece bien faite dla mieszczańskiej publiczności, która zmieniła się mniej niż mogłoby się wydawać, choć przecież zmieniły się przema­wiające do niej środki wyrazu. Kiedy w ostatniej scenie Łukasz spada w ataku epilepsji z łóżka, a Marta, za namową jego siostry, w końcu wyko­nuje na nim śmiertelny zabieg, trup wstaje i, już bez spastycznych tików, zaczyna czystym głosem śpiewać piosenkę "Ti amo" Umberto Tozziego. Publiczność klaszcze w rytm muzyki. Dołączają do niej aktorzy. Wszyscy wychodzą zadowoleni. Spędzili wieczór w modnym teatrze, przedstawienie było inteligentne, przewrotne, miejscami wzruszają­ce, a miejscami zabawne. Dotknęło kilku poważnych tematów, ale nie wchodziło w nie za głęboko, choć trzeba dać mu plusik za to, że tematy były rzeczywiście kontrowersyjne. I tak z "Nietoperza" wychodzi się jak z operetki - stworzonej w zupełnie innej estetyce i podejmującej inne tematy, ale prowadzącej do tego samego efektu - po wyjściu z przed­stawienia, zamiast myśleć, nucimy sobie coś pod nosem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji