Artykuły

Gałczyński na scenie

Cóż? Trudno. Każdy z nas prze­żywa satysfakcję, gdy zobaczy, że coś się stało zgodnie z jego przewidywaniami. Czasami podbarwia się ją jeszcze złośliwością: "wi­dzicie, a mówiłem, trzeba było słu­chać". - Satysfakcję taka (ale bez złośliwości) miałem po pierwszej czę­ści teatralnego wieczoru Gałczyń­skiego.

Wystawienie Zielonej Gęsi: "Gdyby Adam był Polakiem" nie spełniło moich marzeń. Nie dlatego, żeby się jej w ogóle nie dało wysta­wić. Pisząc, że "najmniejszy teatrzyk świata" jest teatrem wyobraźni "któ­ry się realizuje w umyśle poszczegól­nego odbiorcy" (Tyg. Pow. nr 51) do­puszczałem możliwość wyjątków zwłaszcza dla Gęsi większych roz­miarami. A przecież Zieloną Gęś: "Gdyby Adam był Polakiem" właś­nie do takich można zaliczyć.

Dwie są przyczyny mojego nieza­dowolenia. Pierwsza, którą przewi­dywałem jest wynikiem zagubienia bardzo istotnej, powiedziałbym nie­zbędnej, części "sztuk" Gałczyńskie­go: tekstu pobocznego; druga, że

Zieloną Gęś: "Gdyby Adam był Po­lakiem" spróbowano czasowo-rozsze­rzyć, podciągając ją do wymiarów przynajmniej normalnej jednoak­tówki. Obie można by sprowadzić do jednej; nie trzymano się wiernie danych zawartych w tekście. A przy sztukach Konstantego Ildefonsa jest to niezbędne. Wysiłek reżysera i inscenizatora może iść tylko w jednym kierunku; możliwie pełnej realizacji tego wszystkiego, co chciał przedsta­wić Gałczyński. - Wydaje mi się, że winę za to ponosi Zofia Jaremowa.

Szerzej: - (podskakuje do forte­pianu i przegrywa na stojąco i na smutno kilkanaście taktów z naj­smutniejszego utworu Chopina pt. "Smutek - Tristesse" (Etiuda E-dur. Opus 10, Nr 3), po czym odbiega od fortepianu, chwyta motykę i wali motyką w słońce. Ciemność.) - Czy w tym tekście pobocznym naprawdę jest tylko zawarta informacja o czynnościach Adama? (Których zre­sztą nie było. Dlaczego Adam nie uderza motyką w słońce?). Chyba coś więcej. Lub: (pieści rączką łeb Adama, zapatrzona w głąb kulisy do­kąd wyniesiono Węża. Pauza; po pauzie nagle i szybko jak trajkotka, to, co się nazywa odbębniać). - Przypuszczam, że mam uzasadnione pretensje, iż zbyt łatwo zrezygnowa­no z tego wszystkiego, co podawał Gałczyński, oprócz wskazówki dla reżysera. Tym bardziej, że można było nie rezygnować! Skoro bowiem już samo założenie teatru (teatr la­lek) mówi o przełamywaniu konwen­cji realistycznej, cóż szkodziło zro­bić jeszcze jeden krok naprzód, i gest, ruch, to co się dzieje na scenie pod­kreślić w tych właśnie momentach odczytaniem informacji. Na przykład: na scenie Ewa "pieści rączką łeb Adama", a na proscenium jakiś facet ubrany, powiedzmy, we frak, czyta; "pieści rączką łeb Adama". W wy­padku "sztuk" Gałczyńskiego taka dwutorowość byłaby bardzo uzasad­niona. I jedyna. A do samego prze­czytania można by ograniczyć koń­cową - przyznaję, trudną do zreali­zowania - informację, miast zado­wolić się opuszczeniem wieńca z główek aniołów (nie zamierzona makabra).

Konwencja teatralna wymaga, by czas wystawienia jakiegoś utworu nie schodził poniżej potrzebnego mi­nimum. Przy realizacji Zielonej Gę-si: ,,Gdyby Adam był Polakiem" za­pewne było takie niebezpieczeństwo. Zofia Jaremowa uniknęła go dzięki zastosowaniu pantomimy. Adam przebudziwszy się chodzi jakiś czas po scenie, "uskutecznia" nawet gim­nastykę poranną przy głośniku (do­datek reżysera), a kiedy indziej dłu­go, z przerysowaniem erotycznym, ogląda stworzoną Ewę. I takich chwytów pantomimicznych jest spo­ro (wynoszenie Węża, pies Fafik, osiołek Porfirion). Przeciwko panto­mimie jako takiej nie mam nic. Ale wtedy, gdy jest ona uzasadniona, a nie wprowadzana jedynie po to, by sztukę rozepchać czasowo. Tu, nie­stety, tak było. Uniknięto pozornego niebezpieczeństwa. Znowu dał się odczuć brak odwagi na silniejsze przełamanie teatralnej konwencji.

Dzięki pantomimicznemu przery­sowaniu zatarte zostało, co w ogóle Gałczyński w tej Zielonej Gęsi chciał powiedzieć. Została zatarta synteza satyrycznie ujętego Polaka - Polaka łatwo zapalającego się, poywczego, awanturnika, tromtadrackiego, a przy tym wszystkim senty­mentalnego, czyli z łezką w oku (Chopin - został w wystawieniu zupełnie zagubiony). To już jest du­ży błąd. I nie wiem dlaczego, ale ten wydźwięk wcale nie został wzmoc­niony wyglądem zewnętrznym Ada­ma. Gałczyński wyraźnie zastrzega, że posiada on "czarne, horyzontalne wąsy... i ostrogi''. Czyżby te rekwi­zyty nic nie mówiły? - Stąd moja obawa, że odbiorca ze "sztuki" Gał­czyńskiego przyjmie tylko humor sy­tuacyjny, cała oprawę lalkową, a o ile ją zrozumie, to jedynie dzięki ko­mentarzowi Herdegena w programie teatralnym.

Podobała mi się natomiast realiza­cja farsy "Babcia i Wnuczek, czyli noc cudów". Ale chyba mi się przyzna, że była łatwiejsza do wystawienia. Gałczyński wyraźnie ją pisał z uwzględnieniem wymogów teatralnej konwencji. Proszę choćby zwrócić uwagę na zupełnie inny, jednowar­stwowy, charakter tekstu poboczne­go. I objętościowo sztuka ta trzyma się rozmiarów sztuk normalnych. To ważne. Inwencja reżysera nie po­trzebowała się wysilać na tworzenie wstawek.

Dobrze się stało, że tym razem ku­kiełki zostały zastąpione przez lu­dzi, a zwłaszcza wyjątkowo udany był pomysł stosowania gry podwój­nej, raz w masce, innym razem bez. Udany dlatego, że związany z cha­rakterem sztuki, sztuki groteskowej, farsowej, ale i z elementami reali­stycznymi, bez satyrycznego zabar­wienia. Zestawmy tylko "wyznania" Płci z wątkiem miłosnym Wnuczek - Katarzyna (jakże piękny wiersz roz­bity na dialog: "Kocham cię w słoń­cu i przy blasku świec..."). Bo jest to chyba najważniejsza cecha Gałczyń­skiego, ów kontrast, gdzie po Kantowskiej powadze następuje Rabelaisowski humor, po płaczu - śmiech, po kpinie i grotesce - mó­wienie serio... (obok czystego liryzmu - żargon małomiasteczkowych cwaniaków).

Farsa została zagrana przez mło­dych aktorów. I dlatego chyba wy­padła farsowo, żywo, naturalnie... Ale i także dzięki skrótowym i syn­tetycznym dekoracjom Kazimierza Mikulskiego.

Próżno by się było wysilać na zo­brazowanie jej poetyki. Wystarczy, że powiem; to był Gałczyński. Kon­stanty zawsze przecież zdradzał ta­lent dramatyczny. Ileż jego wierszy ma ukształtowanie dialogowe, ileż za­wiera tekst odautorski, na podsta­wie którego można by określić gesty, ruch, wygląd.

"...Noc cudów" - Z samych cu­dów Gałczyński jednak nie kpi. Kpi bezlitośnie z cudomanii. I kpi wła­ściwie nie dlatego, by chciał kogoś wyleczyć. - Babcia niestety została gęsią. - Ot, raczej korzysta z wspa­niałej okazji do stworzenia szeregu kapitalnych pomysłów i sytuacji, które pozwalają mu zbudować barw­ną, żywą farsę. Bo czyż Babcie Lo­relei chodzą do teatru? Nie, chodzą jednak wnuczęta.

Tu włączam się marginesowo do dyskusji o młodzieży.

Jest w końcowym momencie sztu­ki taka scena, gdzie Wnuczek razem z kolegami wymyślają Babci od gęsi, idiotek, szturchniętych, tudzież zu­pełnie wyraźnie "poklepują" ją po głowie. Wszystko w celu jej wyle­czenia. Czy może mi więc ktoś za­gwarantować, że jakiś "młodzieniec" po obejrzeniu farsy, nie będzie się starał uleczyć swojej babci z różnych innych "chorób", wbijając jej do głowy piątą klepkę przy pomocy wygrzmocenia trzepaczką po ple­cach? Dlaczego miałby tego nie zro­bić. Proponuję więc pół poważnie dopisać na afiszach: dla mło­dzieży dozwolone od lat...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji