Artykuły

Żart liryczny i satyra w Grotesce

PRZEDE wszystkim uderza celność samego pomysłu. Jeśli "Zielona Gęś" ma być w ogóle grana, to oczywiście - w teatrze kukiełek. Jeżeli ma być program dla dorosłych w "Grotesce", to oczywiście - farsa Gałczyńskiego. Więc też od szeregu miesięcy cieszono się na to w Krakowie: teatr lalek, któ­ry dał nam już niezapomniane "Igraszki z diabłem" i "Legendę Jiraska" - przygotowuje Gałczyńskiego! Będzie "Noc cudów" i "Gdyby Adam był Polakiem" w reżyserii Władysława i Zofii, Jaremów! Nic dziwnego, że niecierpliwiona się i to bardzo.

Powiem od razu: teatr "Grotes­ka" wybrał dwie jedyne chyba po­zycje "Prób scenicznych" - jakie były możliwe do zrealizowania. Nie są one jednakże ani jednakowo dobre, ani jednakowo "lalkowe". Więc nie było chyba na to rady, że "Adam" podoba się na ogół bar­dziej niż "Babcia i wnuczek".

"Gdyby Adam był Polakiem" to jedna z najcelniejszych pozycji "Zielonej Gesi" i jednocześnie nie­zwykle wdzięczne pole działania dla współtwórczości reżyserskiej lalkarza. Tu Gałczyński jest sobą zu­pełnie i tylko sobą: precyzyjnym psychologiem komunału i poetą oszołamiających zestawień słów, sytua­cji, wymiarów uczuciowych i literackich. Jest pisarzem, który notuje, bo - rozumie, nie bo pogardza - i humorystą, którego urzeka przede wszystkim uroda żartu, nie żądło satyry. Pisało się dawniej u nas nieraz, że Gałczyński jest "mieszczuchem". Pisze się teraz przy każdej okazji, że "zdziałałwiele w polemice z mieszczańską inteligencją". Chyba jedno i dru­gie jest prawą. Lecz "gdyby Adam był paszkwilem" a nie żar­tem, zdziałałby oprócz zadania bó­lu - niewiele. Bo żart jest sztu­ką: wskazuje nowe perspektywy spraw, tak nieodparcie urzekające, że odbiorca - przez sam fakt, że się śmieje przyjmuje je za swo­je. Paszkwil jest tylko lepszą lub gorszą robotą. Atakuje sprawy wprost, bez perspektywy. Przeko­nuje zawsze - przekonanych. Resz­tę najczęściej - obraża. I dlatego Gałczyński niewątpliwie zdziałał wiele przeciw "fałszywym mitom", a na przykład... "niektórzy publi­cyści" - nie.

Gdyby jednak Ildefons "nie był Polakiem" z Zielonej Gęsi, gdyby jakaś płaszczyzna jego psychiki nie przylegała do Adamowych, inteli­genckich wzruszeń i zachowań - jego żart nie urzekłby nikogo. Tyl­ko z dwóch rzeczy śmiejemy się przecież w żarcie: albo z prawdy albo z absurdu. Trzeba czuć z ludź­mi - choćby najdrobniejszym okru­chem serca - żeby znać prawdę o ludziach. Trzeba znać prawdę o ludziach - doskonale, aby trafnie zbudować jej odwrotność: absurd.

Z. Jaremowa nie poprzestaje na bardzo finezyjnym tłumaczeniu hu­moru Gałczyńskiego na humor lalki. Scena "ożywiania" Adama - może odrobinę tylko przeciągnięta - to na pewno coś więcej, niż "wstaw­ka reżyserska". To już dodatkowy "tekst", dopisany lalkarskim języ­kiem: deformacją kukiełki, komiz­mem jej sytuacji, parodią ruchu. Jest tam zresztą i tekst "dosłowny" - parę zdań "gimnastyki poran­nej", a przedstawienie kończy epi­log z fotografem i aniołkami. By­ły więc naturalnie dyskusje na wi­downi: "czy się godzi" "dopisywać do Gałczyńskiego"? Lecz odpowiedź jest chyba tylko jedna: zależy co. Bo "nie godzi się" niewątpliwie "dopisywać" do Gałczyńskiego Ko­nopnickiej, albo Polewki, albo Zofii Jaremowej. Jeśli jednak Zofia Jaremowa potrafiła tak znakomicie wczuć się w tekst oryginalny, że niektóre "dopisane" przez nią szczegóły, jak np. "dyg" jabłka czy nie­zrównana girlanda aniołków wyda­ją się nieodparcie wprost "auten­tyczne" - nazwać to można chyba tylko lalkarską wariacją na temat Gałczyńskiego. To się "godzi". Tym bardziej może się godzi, że "Adam" w scenicznej realizacji traci przecie z konieczności wiele uroków tekstu autorskiego. Nie godziłoby się chy­ba raczej nie wyzyskać tak znako­mitych możliwości humoru sytuacyj­nego, jakie nasuwa tu inscenizacja kukiełkowa. Sam Gałczyński nie po­trafiłby z pewnością przejść koło nich obojętnie.

Można zastanowić się nad paro­ma szczegółami, jak na przykład monolog Adama, który wydaje się nie całkiem dograny, lub przedłużenia niektórych scen, lecz przed­stawienie jako całość, to z pewnoś­cią nowy sukces krakowskiego tea­tru lalek. Warto podkreślić skrupu­latnie wierną Zielonej Gęsi oszczędność środków plastycznych, pyszne lalki Porfiriona, Fafika i Węża i - przede wszystkim - świetną głowę i świetne nogi Adama. Zredukowane do nieodzownego minimum de­koracje sugerują teatr wyobraźni. Nawet tych kilka elementów jed­nakże, to znajoma i ceniona wy­obraźnia - "Groteski". Koncepcja reżyserska Z. Jaremowej nasuwa tylko dwa - subiektywne być może - zastrzeżenia: czy "gdyby Adam był Polakiem" to na pewno mówił­by "słucham wielmożny panie" tak pokornie i tak - spod leżaka? Jeśli Polak już musi słuchać, to punkt honoru leży zwykle w tym, aby ro­bić to od niechcenia; tylko z łaski. I - po drugie: "cni się" jednak bardzo bez sceny porywania się z motyką na słońce. Niby Polak, a bez motyki? - Coś nie tak! A może to w ogóle renegat?

"Babcia i wnuczek czyli Noc cu­dów" może wydać się na pierwszy rzut oka zadaniem łatwiejszym, niż "Adam". Gałczyński pisał przecie swo ją "farsę w dwóch aktach z prolo­giem" dla teatru i liczył się z tea­trem wyraźnie. Mimo to jednak, o ile "niescenicznego" "Adama" insce­nizacja kukiełkowa rozwinęła, to "sceniczna" "Noc cudów" traci na tea­tralnej naoczności, robi się - w po­równaniu z lekturą - bardziej jakoś uboga i płaska. Niewątpliwie trud­ności reżyserskie były duże. Tekst - o dość nikłej akcji scenicznej, stosunkowo słabo nasycony komunika­tywnym humorem słownym, przed­stawiał chyba raczej szereg luk i za­gadek dla reżysera niż - jak "Adam" - szereg pociągających możliwości. Same postacie farsy stanowią tu na­turalnie pewną rekompensatę. Pysz­ne głowy (i pyszne zresztą role) Rą­czki Adamusa, Babcia, Wnuczek i Metafizycy - wszystko to warte jest zobaczenia i warte szczerego jak zawsze uznania dla poziomu plasty­cznego i poczucia plastycznego hu­moru.

Bardzo trafna koncepcja insceni­zacyjna kukieł w żywym planie, umożliwiająca wkładanie i zdejmowa­nie masek - głów przez niektórych aktorów, jak również szereg pomy­słowych rozwiązań (scena liryczna Zbyszka z Weroniką na proscenium) nie uratowały jednak w pełni - i chyba uratować nie mogły - jakie­goś czysto literackiego waloru non­sensu, który w jaskrawej i rzeczowej dosłowności sceny musiał scho­dzić w niektórych chwilach do po­ziomu przydługiej i niewyszukanej burleski.

Niezależnie już od tych trudno­ści, farsowy charakter scen zbioro­wych był nieco przeakcentowany przez aktorów "Groteski", przez co ginęły czasem warte podkreślenia pointy. Farsa zresztą, a tym bar­dziej już - jak u Gałczyńskiego - żart współczesny na temat farsy, nie wydaje się sprawą łatwą teatral­nie i zrozumiałe są tu pewne nie­równości lalkarzy, których doświad­czenie zawodowe różni się przecież znacznie od techniki żywego planu.

Wszystkie te zastrzeżenia szcze­gółowe są jednak mniej istotne, niż jeden zarzut najprostszy i oczy­wisty: "Noc cudów" - już jako utwór literacki - jest po prostu gorsza od wielu innych pozycji Gałczyńskiego. Bo Gałczyński, któ­rego się zna i rozpoznaje - wir­tuoz najpotoczniejszej mowy i nie­botycznego nonsensu, trubadur jar­marku i humorysta zakochanych, poeta żartu i żongler metafor, ten Gałczyński - to chyba tylko In­termedium i może kilka partii I-szego aktu. A wreszcie w "Nocy cudów" - cudów nie ma.

Jest za to teza Natręta. Przeakcentowana. Uporczywa. Trudno oprzeć się wrażeniu, że autorowi znudziła się ona porządnie już w drugim akcie i że kończy ją już tylko, ponieważ zaczął. Toteż blednie mu i jałowieje ten - nie­kochany już - żart. Jeśli akt pierwszy to jeszcze Gałczyński, który się cieszy - jak zabawka­mi o nieprzewidzianych możliwoś­ciach - babcią i wnuczkiem, me­tafizykami i zegarem, - to akt drugi jest już pospieszny i czczy - jak obowiązkowe sprzątanie; ro­bota, którą się "odrabia". Według umowy: "w stylu Gałczyńskiego".

A trzeba pecha, że i ten styl w dodatku stracił już w roku 1955 swój główny atut: komizm "bluźnierczej" niemal "niestosowności". Bo pomyślmy: jeszcze 10 czy 20 lat temu, na tle ówczesnych inteli­genckich nawyków uczuciowych - samo to zestawienie: babcia i "fiksum dyrdum", sam pomysł: "wbi­janie babci piątej klepki" - to było przecież coś tak zawrotnie nie stosowanego, to był nonsens tak "czysty", niemożliwy i niesłychany, że dawać musiał chyba jakiś dresz­czyk zgorszenia i zaskoczenia. Dziś jednakże - po kataklizmach pojęć i obyczajów, - ten "niezwykle śmiały żart dla dorosłych" jakim są "bluźnierstwa" Gałczyńskiego, stał się, niestety, po prostu jedną z konkretnych możliwości zupełnie rzeczywistego życia. Przestał bu­dzić satysfakcję literacką, a stał się zwykły, smutny i nieładny - prawie jak grzech, któremu się ule­gło. Może za kilkadziesiąt lat, jak się "przestoi", będzie znowu miał jakiś smak? Nie wiadomo.

Wiadomo za to, że bez względu na światopogląd i tezy autora, bez względu na sympatię czy uprze­dzenia widowni, bez względu na wszelkie możliwe i niemożliwe non­sensy, jakie wyplata groteskowa "babcia" o nieżywej głowie kuk­ły - nie jest do przyjęcia ostatnia scena drugiego aktu. Nikt i nigdzie nie może pogodzić się wewnętrz­nie ze sceną, podniesioną tu - za Gałczyńskim - do godności koń­cowej konkluzji i "triumfalnej" me­tafory, przedstawiającą grupę mło­dych, "prawdziwych" i zachwyco­nych sobą ludzi, którzy obsypują na wyścigi obelgami i szturchańcami ogłupiałą, i tylko śmieszną, staruszkę.

Nie chciałabym być patetyczna. Wydaje mi się jednak, że żaden kontekst treściowy, żadne intelek­tualne założenie nie może uspra­wiedliwiać w naszych teatrach obrazów, przeciw którym buntuje się przecież elementarna, wspólna wszystkim wrażliwość ludzka.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji