Artykuły

Light from the mouth of infinity

"Kosmos" Witolda Gombrowicza w reż. Krzysztofa Garbaczewskiego w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Kinga Kurysia w Teatrze dla Was.

Krzysztof Garbaczewski po premierze wrocławskiego "Kronosa" mówił, że w trakcie pracy nad nim słuchał nieustannie utworu "Failure" zespołu Swans. Po obejrzeniu "Kosmosu" myślę, że rytm tego spektaklu oraz wykreowany świat idealnie wpasowują się w tekst i aurę "You know nothing", kompozycji z tej samej płyty, a mianowicie "White Light from the Mouth of Infinity".

Tak naprawdę można śmiało przyznać, że "Kosmos", a raczej jego duch, został już w pewnym sensie zainscenizowany przez Garbaczewskiego wiele razy. To nie tylko dlatego, że sam otwarcie przyznaje się, że jest przybyszem z innej planety. Mam tutaj na myśli niejako stempel bezradności percepcji w poszukiwaniach sensu, które kończą się zawsze fiaskiem bądź brakiem układu odniesień. Przeestetyzowaną sferą wizualną, nadmiarem i przesyceniem obrazami, które nie są w stanie zapełnić tego pęknięcia w człowieku obcującym z nowymi technologiami na co dzień. Dlatego "Kosmos" jest spektaklem porządkującym sensy w twórczości reżysera i stwarzającym makrokosmos, w którym przegląda się pewien znaczący model poszukiwań teatralnych tego twórcy.

Witold (Jaśmina Polak) trochę szuka sensu w świecie, trochę ironizuje, a tak naprawdę trochę bawi go to całe poszukiwanie. Nie jest filozofującym chłopcem, który na tle geometrycznej i ascetycznej scenografii w "Kosmosie" Jarockiego z 2005 roku z uporem prymusa szuka układu odniesień. Upór w poszukiwaniach zastąpiony został raczej metaforą przygody w odkrywaniu mechanizmów porządkujących świat. W tej rzeczywistości nie ma nawet partnera, który jak u Gombrowicza choć nieustannie irytuje, to jednak towarzyszy, jest postacią z warszawskiego świata. U Garbaczewskiego mamy do czynienia z samotnym poszukiwaniem. Fuks jest tylko zredukowany do reflektora, co jest zresztą świetnym pomysłem, ponieważ twórcy rzadko przywiązują uwagę do osobnej dramaturgii świateł. Zresztą całe poszukiwanie z poznawczego punktu widzenia podważa rama onirycznego snu, w który Witold zapada na początku i budzi się na końcu. Scenicznie klamra ta wydaje się dużym pójściem na skróty, niepotrzebnym uproszczeniem. U Gombrowicza dzięki realizmowi w szczątkowych fragmentach wędrujemy poprzez niemożliwe wydarzenia do prawdy o rzeczywistości, podobnie jak u Kafki. Garbaczewski zaś wytrąca sobie z ręki ten mechanizm, gdyż stwarza Witolda, który tak naprawdę w podróż udaje się w świecie hipnozy, cały czas pozostaje jednak w Warszawie. Klamra ta w pewnym sensie usprawiedliwia wyimkowe z Gombrowicza papierowe postaci, które wydają się źle zaadaptowane, trywialne. Tak jest z postaciami Katasi, Leny czy Ludwika. Ich pojawianie się leży w sferze fantomów, uzasadnione jest brakiem konsekwencji scenicznej lub też szybkim przenoszeniem punktów fiksacji Witolda na inne obiekty.

Witold jest osobną wyspą, trochę na kształt powracającego motywu w scenografii Aleksandry Wasilkowskiej, a mianowicie osobnych, porozrzucanych samotnie graniastosłupów stożkowych. Poza tym mówić o powalającej sferze wizualnej i kostiumach niczym haute couture już chyba nie wypada, jest to bowiem w świecie tego twórcy wiadome z urzędu, ale też nie wyostrza krytycznego zmysłu wobec kreowanego świata, w który miękko zatapia się widz i często pozostaje obojętny na warstwę znaczeniową.

Dzięki zmysłowi czynnej architektki główną oś scenografii, a raczej można powiedzieć okrąg, stanowi rotująca półokrągła konstrukcja, która z jednej strony staje się matrycą projekcji filmowych, z drugiej zaś siecią nagromadzonych półek, drabinek, prostokątnych otworów, pojemnych i czekających na wypełnienie. Ukazuje mikrokosmos Witolda w jego nieustannej rotacji.

Scenografii na pierwszy rzut oka można zarzucić dosłowność. Nad widzami wiszą planety, asteroidy. Chodzi tu jednak o coś więcej - o spiętrzenie scenograficznych odniesień, ich nagromadzenie, które razem z wiszącymi konstelacjami i przypinanymi do nich rozdziawionymi ustami, gałkami ocznymi czy dłońmi tworzą sceniczny chaos, "mouth of the infinity". Poznanie drogi mlecznej czy usytuowanie strzałki ewakuacyjnej lub gwiazdy polarnej na równi z dokładnym opisem percepcji świata, który ma doprowadzić do epifanii sensów, jest równie niemożliwe, a zamachiwanie się na roszczenie sobie prawa do złudzeń jest niczym w utworze Swansów "every lie that you pursue, eventually turns true". W przedmowie do jednego z zagranicznych wydań "Kosmosu" Gombrowicz pisał: "jest coś w świadomości, co ją przekształca w pułapkę zastawioną na nią samą".

W przeciwieństwie do papierowych postaci bez wyraźnych rysów psychologicznych Leon (kreowany przez Romana Gancarczyka) winduje spektakl o kilka poziomów. Jest to postać najlepiej przepracowana przez reżysera, w jej starczym ciele wciąż są ukryte erotyczne moce, fizyczne niespełnienia i powrót do dawnych seksualnych uniesień. Postać Leona ukazana jest w scenie wykrzykiwania "berk" na tle ogromnego zwisającego z góry wymiona, w którym pulsuje tryskające źródło. Tragizm postaci ojca rodziny podkreśla ubranie go w końcowych scenach w kostium Kubusia Puchatka. Erotyzm jako moc zmysłów napędzająca świat i stymulująca poznanie to kolejna składowa "Kosmosu" Gombrowicza.

Widz, aby wejść w świat kreowany przez Garbaczewskiego, musi stać się partnerem i wyłuskać dla siebie jego składowe elementy. Jednak podobnie jak w "Kosmosie" z szukaniem odniesień w świecie realnym, tak w dialogu z dziełem można odnieść fiasko poznawcze, odbić się od warstwy sensów albo bezsensów. Stąpa się po grząskim gruncie, ale czy istnieje w tym wypadku jeszcze kategoria nadinterpretacji? Skoro wchodzimy w relację z "Kosmosem" nie zarzucając swojej autonomii, wszystko, co rodzi się w głowie widza, jest w pewien sposób prawdziwe. Ale czy na pewno? Czy te kategorie mają w ogóle w tym wypadku swoje zastosowanie? Czy też mamy do czynienia z bełkotliwym spektaklem, w którym paradoksalnie im gorzej tym lepiej? Poszukiwanie sensów i zadawanie sobie pytań w trakcie odbioru spektakli Garbaczewskiego przypomina niepewne łączenie kolejnych punktów w konstelacje. Powieszony kot, strzałka ewakuacyjna, powieszony wróbel, powieszony patyk, powieszony Ludwik "You know nothing at all/how could you know/you'll never know anything at all".

I w rytm Swansów można zagrać w nowego "berka", w "berka" teatru Krzysztofa Garbaczewskiego, dla którego Kubuś Puchatek jest tak samo ważny jak Hamlet, gdzie poszukiwanie sensu może zakończyć się afirmacją bezsensu, kolorową zgrywą i radością z muzyki techno. Widz wybiera sam, wybór jest prosty. Albo długa droga do epifanii, albo "You know nothing" jako refren, a potem miliony kolorów i nie ma nic, ale jest ładnie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji