Trzy głowy ptaka
W jednym teatrze "Wyzwolony" Stanisława Brejdyganta, a w drugim "Dwie głowy ptaka" Władysława Terleckiego: więzienne epilogi z powstań 1830 i 1863 roku. Lubujemy się nadal w literaturze martyrologiczno-cierpiętniczej, ale, mówiąc sprosta, czy dwa grzyby w podanym jednocześnie barszczu to trochę nie za dużo? I czy publiczność wytrzymuje lekko taką dawkę jednostronnie ujmowanej historii? Zwłaszcza że w coraz trudniejszym poszukiwaniu nowych ujęć tematu sięgamy do takich dziwactw, jak "Wyzwolony", ex-powstaniec i polityczny z tej racji więzień w Prusiech po 1830 roku gdy Niemcy pławiły się akurat w epizodzie "Polenlieder"? Sztuczną sytuację wyjściową dobija u Brejdyganta niezbyt wielka poradność dramaturgiczna i eksponowane natrętnie a nieuprawnione filiacje literackie: bohater ma na imię Konrad i sieje cytatami z "Dziadów". Jej autor wyreżyserował tę sztukę na Małej Scenie Teatru Powszechnego, więc raczej dla szczupłego kręgu widzów. Zagrali: Mariusz Benoit (ów Konrad), Grażyna Marzec, Olgierd Łukaszewicz oraz Kazimierz Kaczor, który przekonywająco zarysował sylwetkę sprusaczonego Polaka.
"Dwie głowy ptaka" to inna skala, więc i inne wymagania. Cenię pisarstwo Terleckiego, który w tematach sądowo-sensacyjnych (zakonnik-morderca w Częstochowie, zabójstwo znanej aktorki warszawskiej przez carskiego oficera) umiał wysunąć na plan pierwszy zagadnienia moralne, a nie wątki kryminalne lub melodramatyczne - a w wielkiej, i od tak wielu lat obecnej w literaturze, tematyce, związanej z Powstaniem Styczniowym, znalazł oświetlenie nowe, punkt widzenia własny. Problem Aleksandra Waszkowskiego, ostatniego powstańca, naczelnika Warszawy i ostatniej ofiary popowstaniowych szubienic, był dotychczas, jeżeli się nie mylę, pomijany w literaturze pięknej. Waszkowski me znalazł się w panteonie narodowej pamięci, podobnie jak Oskar Awejde, przecież członek Rządu Narodowego i autor dekretu o uwłaszczeniu chłopów. Ale podczas gdy Awejde był zdrajcą - załamał się na śledztwie, wydał całą organizację powstańczą, przez co ocalił głowę - Waszkowski nikogo na śledztwie nie wydał, a za udział w powstaniu zapłacił życiem, tak samo jak bohaterski Traugutt. A więc czy człowiek "oszukany" przez los i sędziów? Terlecki casus Waszkowskiego pojął inaczej: to konsekwencja człowieka, który uznał, że powstanie ostatecznie przegrało, a więc nie powinno pociągać za sobą dalszych ofiar. Waszkowski nie ma w Warszawie ani popiersia, ani najmniejszej bodaj uliczki swego imienia. I słusznie. Chociaż to nie był zdrajca.
Na Małej Scenie Teatru Dramatycznego wyreżyserował tę sztukę Andrzej Łapicki, według adaptacji powieści, zrobionej przez autora. Ślady tego powieściowego pierworództwa pozostały, krótkie kolejne sceny, dziejące się na przemian w sali przesłuchań śledczych i w celi więziennej, mają bardziej epicki niż dramatyczny charakter. Ale sztuka pomimo to robi wrażenie, a jeśli jest zagrana tak sprawnie jak w Teatrze Dramatycznym, robi wrażenie tym większe. Doskonale narysowane sylwetki obu pułkowników, prowadzących śledztwo, brutala Tuchołki i zimnego w swej poprawności Griszina, ukazują Gajos i Łapicki, którzy mogą te role zaliczyć do swoich niespornych sukcesów. Ale i Andrzej Blumenfeld jako tragicznie poszarzały, ale przecież bardzo młody Waszkowski udźwignął rolę, która skazywała go właśnie na jeden tylko ton.
A teraz, dla kontrastu - "Znajomek z Fiesole" Brunona Winawera w Kwadracie. To komedia bulwarowa, autora, który zmarł w czasie wojny. Takie sztuki przed wojną miały powodzenie: były w miarę zabawne, bez umiaru błahe, za to robione zręcznie i godziwie. Nawet najlepsze z nich nie mogły liczyć na wielkiego szlema, ale szlemik im się trafiał i klapy finansowej teatrom nie niosły. Potem o jednych zapominano, przybywały nowe. I tak szło aż do wojny, która im podcięła korzenie. "Znajomek z Fiesole" to był sukces sezonu teatralnego 1925. Humorek jego zwietrzał, intryga, zetlała, ale aktorzy Kwadratu nauczyli się podawać zgrabnie takie błahostki. Więc sztuczka się podoba, choć tylko na chwilę. Przy okazji wspominam o niej z jednego powodu. Winawer pisał również powieści, których bohaterami byli przede wszystkim naukowcy, młodzi, naiwni, za to genialni. Takim był też bohater powieści Winawera "Doktór Przybram", genialny wynalazca "zimnych promieni". W zakończeniu powieści Winawer z głupia frant podaje "Ważniejsze źródła", z których jakoby korzystał przy pisaniu tego utworu. Oto one: pewnego Niemca-profesora 4-tomowe dzieło "Theoretische Grundlagen der Przybram-Erscheinungen"; pewnego Anglika -popularyzatora broszury "A practical Przybramist", pewnego eseisty francuskiego studium "La decouverte Przybram - une invention francaise?". A co napisali rodacy Przybrama, czym się przyczynili do jego rozgłosu? Winawer podaje: Ciepichałł "O gwałtownej potrzebie pomnika ku czci Przybrama w Samborze". Podaję ten dowcip sprzed półwiecza "dobrym towarzyszom, gwoli", jak powiadał Kochanowski.