Artykuły

Kto głodnego zrozumie?

Spektakl jest krótki, energetyczny i ironiczny. Wygląda jak wzorowa realizacja zadania: jak mówić o trudnych sprawach bez patosu. Patosu nie ma, trudne sprawy są, Głód trafia jednak obok celu.

Jan Czapliński, autor adaptacji, w zamieszczonym w programie liście do pisze, że jego celem jest nadszarpnięcie samozadowolenia widzów (i własnego). Odnoszę jednak wrażenie, że i on, i reżyserka Aneta Groszyńska, i aktorzy są z siebie zadowoleni. Pokazali przecież, że potrafią zrobić coś trudnego (krótki spektakl z 700-stronicowej książki), a także, że mają świadomość własnej pozycji — białych, nieźle sytuowanych Europejczyków, rozpatrujących opisaną przez argentyńskiego dziennikarza kwestię głodu w odległych krajach. Caparrós poznał problem osobiście, przez lata wędrując po świecie, twórcy spektaklu znają go z drugiej ręki, więc ujawniają swój dystans (Mówić o głodzie? Źle się z tym czuć? Okazywać wyrzuty sumienia, skoro się ich nie odczuwa? Brać na barki ciężar winy białego człowieka wobec biedniejszego świata?). Robią więc teatr — z grubsza biorąc — z ducha brechtowski, prezentując problem.

Bez patosu

Forma jest lekka — krótkie scenki zmieniają się jak w kalejdoskopie, przeplatane piosenkami i tańcami, jest kolorowo i przyjemnie. Pomarańczowy blaszany kontener tworzący scenografię jest gościnnie otwarty, na ścianie kolorowe karteczki układają się w mapę świata, czwórka odzianych w dresy i trampki aktorów bez wysiłku, błyskotliwie przechodzi od roli do roli, od nastroju do nastroju, ironię i autoironię punktując nie tyle powagą (miało przecież nie być patosu), ile patrzeniem widzom w oczy.

Szybko i dowcipnie zostajemy zaznajomieni z fragmentami książki. Małgorzata Biela przedstawia bezlitosną statystykę (co pięć sekund umiera z głodu jakieś dziecko). Szymon Czacki usiłuje nakarmić głodne dziecko (Katarzynę Krzanowską) superodżywczym batonikiem, na którym nieźle zarabia, i wkurza się, że dziecko nie okazuje wdzięczności, tylko umiera. Matka Teresa (Urszula Kiebzak) opowiada o uszlachetniającym cierpieniu, co punktowane jest przez innych słowami „bzdura, bzdura". Dowiadujemy się jeszcze o spekulacjach na giełdzie żywności w Chicago, złej dystrybucji żywności, krowie jako największym marzeniu Afrykanki, o prowadzących do samobójstwa kłopotach rolnika z „kontrakcikiem" na zbiory, krętej drodze stówki wpłaconej organizacji charytatywnej, z której dla potrzebującego zostaje 20 groszy, o koncertach charytatywnych służących głównie autopromocji artystów, o nieetyczności jedzenia mięsa, o ludzkich odchodach zalewających indyjskie slumsy. I jeszcze więcej.

Rozgrzeszenie

Trzeba przyznać, że dużo tematów udało się twórcom upchnąć w tej godzinie z kawałkiem. Tak jak pisał Czapliński w cytowanym liście do Caparrósa, udało się w teatrze „przekazać tę historię dalej" (w wyimkach).

Ale coś w tej dobrze nakręconej maszynce scenicznej szwankuje. Lektura Głodu to dla wielu czytelników przeżycie ekstremalne (przepisuję z lubimyczytać.pl: „wywołuje złość, gniew i gigantyczne uczucie bezsilności"; „to ciężki czytelniczy kawałek chleba"; „wstrząsające!"). Oglądanie spektaklu nie wywołuje gniewu, a nawet poczucia bezsilności czy choćby niewygody. Raczej krok za krokiem czujemy się rozgrzeszani, bo skoro nic się nie da w sprawie zmniejszenia głodu zrobić (organizacje pomocowe są skorumpowane, kapitalizm trzyma rolnictwo w swoich szponach itd.), to nic robić nie trzeba, nawet wpłacić tej stówki na Syrię czy Sudan. Można ewentualnie zrezygnować ze zjedzenia befsztyka, aby zrobić kroczek w kierunku zrównoważonej dystrybucji żywności. Ale kto wierzy w skuteczność takiej ofiary?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji