Artykuły

Dwa monodramy

Garderobiany Ronalda Harwooda w reż. Adama Sajnuka w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Jacek Wakar w „Dzienniku Gazecie Prawnej”.

Garderobiany w Narodowym nie dorówna legendzie dramatu Harwooda. Jan Englert i Janusz Gajos grają bez kontaktu, tracąc szanse na stworzenie wielkich ról.

Był kiedyś taki gangsterski film Gorączka. Reklamowano go tym, że pierwszy raz zagrają w nim razem Al Pacino i Robert De Niro. Tyle że nie zagrali. Jedyną wspólną scenę kręcili osobno. Resztę zrobił montażysta. Myślałem o Gorączce, oglądając Garderobianego. Było o tym spektaklu głośno od miesięcy, bowiem Jan Englert i Janusz Gajos dotąd nie spotkali się na scenie. Pierwszy drugiego z sukcesem reżyserował (świetna Udręka życia Levina wciąż jest na afiszu Narodowego), ale razem nie zagrali. Najbardziej znana sztuka Ronalda Harwooda zdawała się być idealnym materiałem na ten pierwszy raz. Rzecz autotematyczna, idealna do tego, by aktorzy zmieścili w przedstawieniu poza słowami własny stosunek do teatru. No i kontekst historyczny. Tekst rozsławił spektakl Zygmunta Hübnera z Teatru Powszechnego. Sira grał Zbigniew Zapasiewicz, Normana — Wojciech Pszoniak. Wciąż mam to przed oczami. Potem w Ateneum z legendarnymi rolami zmierzyli się jeszcze Gustaw Holoubek i Marian Kociniak. We Wrocławiu Sirem był Igor Przegrodzki, garderobianym Jerzy Schejbal. Że teraz Englert i Gajos było naturalną koleją rzeczy.

Kłopot w tym, że Jan Englert i Janusz Gajos spotkali się w tym Garderobianym, a jest tak, jakby do ich spotkania nie doszło. Wielcy aktorzy nie mają ze sobą kontaktu, pracują obok siebie, nie dążąc do emocjonalnej rozgrywki. Każdy prowadzi swego bohatera po sprawdzonych torach, dlatego trudno o najmniejszą niespodziankę. Jan Englert pokazuje aktora żegnającego się z teatrem i życiem raz mocnym gestem, a raz zapadaniem się w siebie. Najlepszy jest, gdy gra solo. Wtedy wychodzi na jaw, iż ten Sir może sam siebie ma za mistrza, ale jego status jest mocno podejrzany. Myślę, że lepiej byłoby, gdyby Englert dał Sirowi szczyptę własnej ironii. Niechby zabawił się własnym wizerunkiem i zrobił z niego kawał kabotyna... Tym bardziej że Janusz Gajos najlepszy jest wtedy, gdy ćwiczy otoczenie z wprawą wojskowego kaprala. Wtedy już wiemy, że jego Norman to typ wyrachowany i nieprzyjemny. Teatru w gruncie rzeczy nienawidzi, czuje, że odsiaduje tam dożywotni wyrok. Gdyby Adam Sajnuk zdecydował się odczytać Garderobianego wbrew stereotypowi jako opowieść o nienawiści do przegranego życia i konsekwencji złych wyborów, zapewne efekt byłby inny. A tak mamy na scenie co najwyżej dwa oderwane od siebie monodramy. W dodatku sam dramat Harwooda też stracił wiele ze swej siły.

Scenografia Katarzyny Adamczyk — po prawdzie obrzydliwa — nie wiedzieć czemu przypomina bunkier albo schron przeciwatomowy. Kuriozalna jest plumkająca w tle muzyczka Michała Lamży. Publiczność będzie chodzić na Englerta i Gajosa, a jednak szkoda zmarnowanej szansy na wydarzenie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji