F.Z.K. NA AFISZU: OJCIEC CONRADA
Czytam w programie, że prapremiera tej Komedii odbyła się dopiero w roku 1952 we Wrocławiu. Niemal sto lat minęło od napisania utworu do jego scenicznej realizacji. Jakże krzepiące dla współczesnych dramaturgów takie przypomnienie, że dawniej też różnie bywało, bo asekuranci-dyrektorzy woleli zaoszczędzić sobie kłopotów i nie grać autorów "kontrowersyjnych..." W przypadku Komedii lęk był uzasadniony. Dziś jeszcze bije z tego tekstu gniew i satyryczna pasja. Tchnie z niego mimo wielu komediowych rozwiązań i rozrzucanych hojną ręką żartów - świadomość przegranej, nieuchronność klęski jednostki uczciwej i dobrej w świecie Prezesów i bogatych nierobów.
Dusza, serce - to dwie
lutnie,
Ale brzęczą czegoś
smutnie
- pisał Apollo Nałęcz-Korzeniowski w Przedgromie, objaśniając w rzeczach przeznaczonych dla teatru, skąd bierze się ów smutny ton... Należy pochwalić Teatr Dramatyczny za trafny wybór pozycji repertuarowej: tę sztukę należy grać, należy wprowadzić na stałe w obieg. Nie tylko dlatego, że napisał ją ojciec Conrada, ale dla jej rzeczywistych wartości. Utwór zaczynający się dosyć stereotypowo zdumiewa oryginalnością w akcie III. Wtedy to między sceną a widownią przebiega prąd, repliki iskrzą się aforystyczną zwięzłością, postaci nabierają rozmachu. Świetnie zdołał to pokazać reżyser Ludwik Rene, od dawna cieszący się renomą twórcy niezwykle precyzyjnego i wiernego autorom. Równocześnie ta reżyseria solidna i świadomie staroświecka daje szanse aktorom. Ich bowiem wysuwa na plan pierwszy. W Komedii przynajmniej niektórzy potrafili z tej szansy skorzystać. Mam tu na myśli Małgorzatę Jóźwiak (Lidia), początkowo dosyć niemrawą i banalną, później coraz ciekawszą aż po bardzo dobrą grę w scenach finałowych. Myślę także o Tomaszu Stockingerze - romantycznym w podawaniu wiersza, i mądrze gorzkim w rozumieniu schyłkowości formacji mierzącej siły na zamiary. Podobał mi się Sławomir Orzechowski w chwili, gdy sekretarz-szczur kancelaryjny nagle pokazał zęby i pazury. Na uznanie zasługuje Prezes w interpretacji Zygmunta Kęstowicza, grany tak, jak gra się oślizgłe postaci w sztukach Suchowo-Kobylina. Scenografia Teresy Ponińskiej efektowna, gdy staje się malarstwem i trochę bez pomysłu tam, gdzie należałoby operować skrótem i dowcipem.