Kto na kogo czeka?
JEŚLI SZTUKA utrzymuje się na afiszu ponad rok, świadczy to - albo o nieustającym jej powodzeniu wśród odbiorców, albo o braku (lepszych, nowych?) pozycji, które zdołałyby ją wyprzeć z konkretnego teatru.
Oczywiście w grę mogą wchodzić oba względy. A nawet trzeci - nie zbijający pierwszego, natomiast podważający argumentację drugiego. Czyli: nie tyle brak lepszych - nowych utworów wpływa na decyzję teatru, aby włączać nadal sztukę do aktualnego repertuaru, ile po prostu chęć jej ciągłego (niemal) sprawdzania scenicznego. Konfrontacje z coraz szerszą i bardziej różnorodną widownią. I to w obsadzie wymiennej, co stwarza możliwości innych interpretacji aktorskich tego samego dramatu.
PRZED ROKIEM Teatr Ziemi Krakowskiej im. L. Solskiego w Tarnowie wystawił - uważany za dzieło najbardziej awangardowe S. Becketta - dramat "Czekając na Godota". Z pięciu wykonawców przedstawienia premierowego - pozostało trzech. Dwie role obsadzono na nowo. Zmienił się zatem kształt aktorski spektaklu. Spektaklu zresztą nadającego się do gry w objeździe. Łatwo przenośnego - z uwagi na liczbę osób scenicznych i bardzo umowną oprawę dekoracyjną. Można więc mówić o - jakby - drugiej premierze. Nie jest to zresztą przypadek odosobniony. Obsady wielu widowisk często się zmieniają. Zwłaszcza przy znacznej ilości wykonawców. Jeśli jednak zmieniła się połowa obsady, to już coś innego. Właściwie wypadałoby powiedzieć o nowym obliczu spektaklu. W podobnej sytuacji pokazano nam kiedyś "Końcówkę" (też Becketta) przeniesioną z teatru wrocławskiego na scenę im. J. Słowackiego. Dwie główne role zagrali gościnnie aktorzy z Wrocławia, zaś dwie pozostałe powierzono krakowskim członkom zespołu artystycznego. W ten sposób powstała kolejna wersja spektaklu. Niby powtórzonego, a przecież odmiennego.
Nie bawmy się jednak w porównania. Nie są one bowiem czymś istotnym - w końcu - wobec dwóch różnych sztuk Becketta. Nawet, gdyby łączył je pewien wspólny rys beznadziejności ludzkiej egzystencji. Ważniejsza wydaje się tu sprawa, jakiej teatr tarnowski pragnie nadać niewątpliwy akcent - przez ponowne opracowanie i niewycofanie jej z obiegu. A przede wszystkim z objazdu. Innymi słowy: dysponując pokaźną liczbą premier, nie rezygnuje z przedstawienia w jakimś sensie ogranego. Przeciwnie, odświeża je.
Narzucałoby się wobec tego pytanie: co skłania kierownictwo teatru do uporczywego kontynuowania "akcji Godot"? Chyba nie tylko chęć sprawdzenia jeszcze dwóch aktorów w tej sztuce. Może zatem sama sztuka? Czyżby jej treść (i znaczenia) odpowiadały tzw. zamówieniu społecznemu? I to w dwadzieścia kilka lat po prapremierze?
SPEKTAKL obejrzałem wśród widowni młodzieżowej, studenckiej. Reakcje - mówiąc najogólniej - nie były aż tak gorące (w jedną lub drugą stronę: aprobaty czy sprzeciwu), żeby wysnuć stąd wnioski potwierdzające wciąż aktualne oddźwięki na problematykę sztuki. Sztuki, o której jeden z zachodnich recenzentów napisał ongiś, że dwa razy nic się nie dzieje, a większość krytyków nazwała ją czymś w rodzaju pożegnania nadziei. Więc dramatem pesymistycznym.
Spektakle "Czekając na Godota" w inscenizacjach zachodnich raczej podtrzymywały ów sąd o pesymistycznej wymowie utworu Becketta. Polskie natomiast premiery zdawały się - zgodnie z interpretacją pierwszego realizatora, Jerzego Kreczmara - ukazywać jakby podwójne dno dramatu. Pesymistyczne dla tych, którzy chcą czekać na nieistniejącego Godota - i pozbawione pesymizmu dla tych, którzy nie czekają. A nie czekają, gdyż wiedzą (lub czują), że jest to tylko gra. Gra o zapełnienie pustego, miejsca w życiu, które stało się równie pustą i beznadziejną wegetacją dla osobników nie umiejących znaleźć swojego miejsca na ziemi. Dla ludzi biernych.
MYŚLĘ, że inscenizacja tarnowska Bogdana Hussakowskiego podkreśla te elementy gry, jak w małym ludzkim cyrku, gdzie wszystko polega na pozorach; że zawiesza pointę końcowej sceny pomiędzy pytaniem, czy dwaj samotni włóczędzy udając czekanie na coś, co nie przyjdzie - wyzbyli się nadziei, czy też odpowiadają sobie podświadomie, że to właśnie nadzieja pozwala ich włóczędze oraz tragikomicznej klownadzie nadać znów jakiś sens. W ten sposób Hussakowski, jak mniemam, przekornie zasłoniwszy się Beckettowską wizją zamkniętego świata cyrku otwiera dialog z widownią. O sensie życia. Bogatszym w doświadczenia epoki, po 20 latach od pojawienia się dzieła Becketta. Konfrontując je z naszymi odczuciami i postawami intelektualnymi, gdzie gra pozostaje grą, a życie - życiem.
Wyznaję, że tylko zabawa w gry na terenie tak zainscenizowanego, ludzkiego cyrku, pozwala mi śledzić dzisiaj bez zniecierpliwienia perypetie bohaterów "Czekając na Godota". Awangardowość tej sztuki przestaje bowiem wywierać wrażenie. Nie mówiąc już o szokowaniu. Toteż, w moim przekonaniu, nie ma mowy o "zamówieniu społecznym" na samą sztukę. Może być mowa jedynie o ukazywaniu kalekiego świata Didi i Gogo, dwóch ludzi w maskach klownów, którzy przypominają nam, jak nasze życie doprowadzone do absurdalnej sytuacji zagubienia potrzeb wyższej wartości - zmienia się w dreptanie w miejscu (choć na przestrzeni pozornie ogromnej: od śmieszności do tragizmu). W tym widziałbym możliwość aktualnych spotkań z Godotem. Z Godotem, którego istnienie przestaje być filozoficznym pytaniem. Bo nie to jest ważne. Ważne natomiast są sprawy, jak żyć bez złudzeń. I żyć lepiej.
TARNOWSKIE PRZEDSTAWIENIE zostało starannie przygotowane. Właściwie każda z pięciu ról spektaklu świadczy o sprawnym warsztacie aktorskim odtwórców na poły cyrkowych postaci. Dwie są postaciami wiodącymi: Estragon (Gogo) Jerzego Wasiuczyńskiego i Vladimir (Didi) Ryszarda Kotysa. Szczególnie interesujący typ gry przedstawił Kotys. Ten aktor, znany jeszcze z wielu bardzo zróżnicowanych ról pierwszoplanowych i epizodycznych w Teatrze Ludowym (u Skuszanki), przypomniał się w "Czekając na Godota" z jak najlepszej strony. Być może dlatego jego Didi nadawał ton spektaklowi, każąc upatrywać w tej postaci klucza do błazeńskiej gry w pozory. Gry, zresztą bez nadużywania zbyt mocnych środków ekspresji. W miarę dyskretnej, w miarę wyrazistej. Sugestywnie zaprezentowali się też Łukasz Pijewski (Lucky) i Jan Pyjor (Pozzo) - z powodzeniem występujący w tej roli za Zbigniewa Kłopockiego. Dwie postacie upadłego cyrku: zwierzę-człowiek Pijewskiego oraz człowiek-zwierzę Pyjora. Chłopca grał niebanalnie Marian Jaskulski (poprzednio Andrzej Malec). Scenografię - na tle planszy zawsze i wszędzie istniejącego krajobrazu, z drewnem-krzyżem w punkcie centralnym - projektowała Joanna Braun.