Fredro, ale inaczej
Kiedy przed laty aktor Teatru Ósmego Dnia z Poznania Marcin Kęszycki zaliczał egzamin eksternistyczny, musiał przed ministerialną komisją pod przewodem docenta - aktora Michała Pawlickiego odegrać "scenę z Fredry" - ponieważ umiejętność tę musi posiadać każdy polski aktor z dyplomem. Egzaminu nie zdał, zaproponował bowiem komisji nieco odmienną od klasycznych wzorów interpretację tekstu słynnego rodzimego dramaturga. Był to - jak plotkowano wówczas - rodzaj "Fredry z podłogi" - to znaczy pełen ekspresji (tak charakterystycznej dla poetyki "ósemek"), rozumiany współcześnie, a największym grzechem Kęszyckiego był zupełny brak szacunku dla średniówek i klauzuli, o których winien pamiętać każdy polski aktor z dyplomem.
Tak było przed laty. Dzisiaj taki (odmienny) rodzaj spojrzenia na tekst zapisany u Fredry proponuje na scenie tarnowskiego teatru RAFAŁ MACIĄG, średniego pokolenia reżyser z Krakowa. "Wielki człowiek do małych interesów" jest właśnie takim Maciągowym "Fredrą", ale inaczej. Reżyser wyrywa ten tekst ze staroświeckiego modelu obowiązującego przez lata na polskiej scenie, modelu, który sprowadzał się do tego, żeby było "po bożemu", a aktorzy mówili ładnie i wyraziście tekst... (vide realizacja-"Ślubów panieńskich" Kaniewskiej przed dwoma laty na tej samej scenie). Próbuje czytać tekst współcześnie, świadom tego, co stworzyła literatura i historia, święcie przekonany że dzisiaj słowo, jeśli w ogóle ma być zrozumiałe, musi być powiedziane, a nie deklamowane. To dużo.
To nawet bardzo dużo jak na (przepraszam entuzjastów) tarnowską scenę dramatyczną, na której dawno (od czasów "Czarownic z Salem" Jakimca) nie widziałem świata tak klarownego, tak wyraźnie zarysowanego, świata, w którym rozumiałem słowa i intencje ludzi. Świat to mały i ludzie w nim, mali, ale wreszcie można było zobaczyć ludzi, którzy w nim żyją, przyjmują go ze wszystkimi konsekwencjami.
Stało się tak pewnie dlatego, że reżyser sięgnął po aktorów, którzy do tej pory (za dyrekcji Hołdysa) mało grali i właśnie nimi rysuje spektakl. Stąd profesjonalne kreacje Mirosława Samsela (Dolski) i Marii Zawady-Bilik (Matylda, ach ta Matylda!), wyraziste postaci Jenialkiewicza (Jerzy Miedziński), Karola (Przemysław Tejkowski),
Leona (Bogusław Suszka). Oni, a obok nich świetny w epizodach Andrzej Rausz pracują na ten spektakl. I jeszcze reżyserskie pomysły i muzyka Krzysztofa Szwajgera napędzająca ten świat, w którym wszyscy coś załatwiają, za czymś gonią, kochają się i nienawidzą.
I jeśli chciałbym o coś reżysera zapytać to właśnie o to, czy aby do końca, konsekwentnie poprowadził swoje odczytanie tekstu. Czy może finał nie jest zbyt banalny i efekciarski, a tekstu w przedstawieniu trochę za dużo - wyraźnie to słychać, kiedy niektórzy (niektóre...) zwolennicy "klasycznego Fredry" tak bardzo grają... w nieco przydługich dialogach. Bo przecież najważniejszy jest - powtórzę raz jeszcze - świat, który jest całkiem podobny do naszego i tak naprawdę, proszę państwa, nie ma się z czego śmiać. I tej puenty w przedstawieniu Maciąga mi zabrakło. Choć śmiałem się żywo i szczerze, i w nadziei, że będzie lepiej. Nie, nie tylko w teatrze. Tak w ogóle.