Artykuły

Walka artystów z publicznością

LUDZIE, nie dajcie nabijać się w butelkę, nie dajcie zrobić z siebie balona! Pilnujcie się, kiedy idziecie na przedstawienie Janusza Wiśniewskiego, bo wchodzicie do fotoplastikonu, a wmawiają wam, że trafiliście na laserowe przedsta­wienie XXI wieku; weźcie coś na uspokojenie, jeżeli zamierzacie prze­czytać dyskusję o transgresjach, po­mieszczoną w szalenie uczonym pi­śmie pod tytułem "Pismo". Oba te zjawiska finansuje nasze nieocenione państwo z waszych pieniędzy, a mówi się, że skąpi ono na kulturę, zaś co zdolniejszych artystów tępi i gnoi. Bardzo jestem ciekaw, czy drugi me­cenat, który jednak umie liczyć, sfi­nansowałby taką dyskusję, taki prze­kład i taki teatr, jakie w tych dniach zwaliły nam się na głowę.

Zacznijmy od teatru Wiśniewskie­go. Niniejszym oświadczam, że en­tuzjastyczne opinie kolegi Raczka ogłaszane w POLITYCE na temat tego Kopernika teatru, który ponoć przerównał już Kantora, Dejmka i Hanuszkiewicza, są jego opiniami prywatnymi, do czego ma pełne pra­wo, podobnie jak prywatne są ni­niejsze felietony. Warszawa bardzo lubi być zachwycona, epatowana, paść na kolana przed zagraniczną nagrodą, więc kiedy ten Piscator na­szych czasów zjeżdżał do stolicy w remach Teatru Rzeczypospolitej, miało to być olśnienie zarówno dla teatru, jak i dla Rzeczypospolitej. Kolega Raczek, który jest Heroldem tego teatru, zwiastował nam dobrą nowinę i ochotniczo podjął się roli, jaką w naszym rządzie wykonuje jego rzecznik - z nie mniejszą elokwencją, a może nawet z większym niż Jerzy Urban powodzeniem, gdyż wiele osób udało się nabrać, przyby­ło tłumnie i stało pod ścianami, a także w przejściach wysiadywało na składanych stołkach wędkarskich, usiłując złowić ze sceny coś więcej niż kryla. Niestety, duże sztuki nie lubią mętnej wody.

Przed przedstawieniem, a nawet w trakcie, cmokano tak, jak gdyby pal­cami zajadano kuskus. Smakowano pomieszczony w programie wywiad z autorem, reżyserem i scenografem w jednej osobie: "... nie dam sobie powiedzieć, że odpowiadam za wra­żenie śmietnika, jakie może mieć widz", " brzydzę się eklektyzmem", "rozpacz jako odczuwanie świata jest, moim zdaniem, poniżej godności ludzkiej", a także "podstawową tre­ścią teatru i jego istotą jest śmierć". Niestety, jest to śmierć teatru.

Banalne to credo zostało uzupeł­nione przez uczonego kolegę Racz­ka, który na naszych łamach dopi­sał Wiśniewskiemu filozofię jego teatru, na wypadek gdyby ktoś nie wiedział co artysta chce powiedzieć i czy w tym szaleństwie jest me­toda. Okazuje się, że jest: Jest to dalszy ciąg teatru Kantora, tyle że bardziej konsekwentny i wyraźny, walizka jest symbolem, piramida walizek jest symbolem, szafa jest symbolem, dwie szafy są dwoma symbolami, nawet to, że z tyłka Kiki bucha ogień jest symbolem. "Ta za­bawa silniejsza jest bowiem od lęku, a im lęk jest silniejszy, tym ona sil­niejsza i jest to zapewne ostatni ar­gument Europy, ostatnia szansa i ostatnia klęska. Bo gdy wydaje się, że ta najprymitywniejsza witalność okaże się silniejsza od porządku, od religii, kultury i wojskowej siły, a wywoływacz nagle pożegna się z Kiki, zapowie jej ostatni numer i zej­dzie ze sceny. Zostanie Kiki, która w końcu nie wie, czy to był żart, czy i dla niej już tylko Ameryka! Amery­ka!"

Co gorsze, zostanie także publicz­ność, która też nie wie, czy to był żart, a jeśli tak, czy przypadkiem nie z widowni. Zaś Henryk Bogucki w "Kurierze Polskim" wtóruje, że. "są to raczej etiudy, wysmakowane in­telektualnie, pełne twórczej inwen­cji". Recenzentka pisma "Nurt" cmo­ka i mlaska jeszcze głośniej, że oglą­damy "matryce mózgów i fizjonomii, systemów filozoficznych i konwencji". Byłaby to matryca mózgu i fizjonomii autorki? Pisze ona: "Oto co zrobiliśmy współcześnie z systemu najbardziej ludzkich wartości. Po prostu - wszystko się zdewaluowało, stało się aspektowe, śmieszne i głupie. Nie ma świętości, nie ma nic konstruktywnego". Nasz drogi kolega Raczek twierdzi, że "Koniec Europy" Wiśniewskiego jest lepszy od filmu "The Day After" (to zgoda, ale chyba gorszy od "Kapelusza pana Anatola"), jest to podobno "swoisty, laserowy wizerunek naszej świa­domości", "jest to wiwisekcja mózgu współczesnego człowieka" (ja bym powiedział, że jest to wiwisekcja mózgu niektórych entuzjastów tea­tru Wiśniewskiego), że niczym dy­skotekowa feeria migoczą w naszej świadomości resztki etosów domu, walki, ojczyzny, religii, życia, jest w tym teatrze "odwzorowany najdokładniej stan naszego umysłu". Pochwalił nawet Konstanty Puzyna, ale półgębkiem. Nie był to ryk lwa w obronie Wiśniewskiego - najwyżej miauczenie kota.

Gdyby żył Antoni Słonimski, na­pisałby zapewne, ze "Walka karna­wału z postem" jest walką teatru z publicznością, i że z tej walki pierw­szy wycofał się do szatni, zaś na pewno nie zgodziłby się, iż pląta­nina, obrazów, gagów, tragicznych symboli i kabaretowych numerów, będących skrzyżowaniem kabaretu niemieckiego z lat dwudziestych i kabareciku Olgi Lipińskiej, stanowi odwzorowanie jego umysłu.

Na szczęście nie wszyscy dali się nabrać. Całkowicie słusznie, choć oględnie, napisała o tej mistyfikacji Bożena Winnicka w "Życiu Literackim": "Jest to teatr efektowny, ofe­rujący niewiele myśli i wiele skoja­rzeń w atrakcyjnym opakowaniu... sprawmy w swym bogactwie wypo­wiedzi teatr mówi nam tyle o tej zagadce (życia - D.P.) co sennik egipski", a nieco wcześniej ostrzega, iż szukanie w tym teatrze "filozofii wielkiej czy choćby całkiem małej jest zawodne i zgoła niepotrzebne". "Nie ma tu bowiem niczego niemal, czego byśmy nie znali, gdzieś już nie widzieli".

Nie dał się również nabrać Andrzej Lis z "Przeglądu Tygodniowego", który trafnie porusza sprawę de­likatną, a mianowicie kojarzenie tea­tru Wiśniewskiego z teatrem Kan­tora: "Spektakle Kantora, choćby najdłuższe, ogląda się z zapartym tchem, wciągają swymi powtórzenia­mi, mają swe tajemnice, swoją roz­ległość emocjonalną, a tymczasem krótki, półgodzinny spektakl Wiś­niewskiego zaczyna być nudny, kie­dy epatowanie dziwnością staje się normą, kiedy okazuje się, że o nic specjalnego nie chodzi, kiedy szoku­jąca forma nie ma już czym zaskaki­wać."

Nie o to chodzi, czy Wiśniewski to lub owo zapożyczył z Kantora, bo w końcu taki czy inny gatunek sztu­ki nie jest niczyją własnością, a każ­dy mistrz musi liczyć się z tym, że będzie miał epigonów. Rzecz w tym, że teatr Kantora jest wstrząsający, twórca mówi w nim o sobie, a czu­jemy, jak gdyby mówił o nas, o Pol­sce, po jego przedstawieniu jesteśmy wstrząśnięci, coś nas ściska za gard­ło, podczas gdy po przedstawieniu Wiśniewskiego odnosimy wrażenie, że mamy do czynienia z artystą uta­lentowanym, który nie ma nam wiele do powiedzenia, wchodząc do salonu Teatru Rzeczypospolitej robi głośne entree, ale po chwili odwracamy się od niego, zaś gardła nasze nie tylko nie są ściśnięte, lecz szeroko roz­warte w ziewaniu, zaś z gęby bucha nam dym, co ma się kojarzyć z wa­welskim smokiem i dostarczyć kry­tykom pożywki do głębokich analiz. Sam zaś fakt, że te sprawne, wi­zualnie imponujące przedstawienia zyskały kilka nagród w Europie i Oceanii, nie powinien nas jeszcze rzucać na kolana. Pan Wiśniewski ma talent i warsztat, pozostaje mieć nadzieję, że będzie miał nam rów­nież coś do powiedzenia.

Tylko błagam, niech to będzie zro­zumiałe przynajmniej dla ludzi po kilku uniwersytetach. Pewien pro­fesor, który nie tylko studiował, ale nawet wykładał od Warszawy do Pa­ryża (i z powrotem, i z powrotem, tylko proszę bez domysłów), przysłał mi ostatnio pismo literacko-artystyczne pt. PISMO (9-83), żaląc się, że nie rozumie zamieszczonych tam "Rozmów wokół TRANSGRESJI".

Dlaczego ludzie w ogóle usiłują ta­kie rzeczy rozumieć, to inna sprawa. Faktem jest, iż ta superuczona i pokrętna dyskusja toczyła się na marginesie kilku książek z cyklu "Trans­gresje", które są plonem seminarium prowadzonego na Uniwersytecie Gdańskim przez prof. Marię Janion. Transgresja, jak się dowiadujemy, jest to "przekraczanie granic" i pierwszą z tych książek pt. "Galernicy wrażliwości" przeczytałem z wielkim zainteresowaniem oraz życzliwością, a takie na swój pro­stacki sposób omówiłem w "Li­teraturze", kiedy jeszcze pisy­wałem tam o książkach. Jest to an­tologia prozy, wierszy oraz frag­mentów prac naukowych na temat ludzi odmiennych, innych, nadwrażliwych, chorych psychicznie, bądź za takich uchodzących w oczach tych, którzy mają się za zdrowych - od trzymanego w piw­nicy Kaspara Hausera po Mc Murphy'ego w "Locie nad kukułczym gniazdem". Książka przepojona jest prawdziwą troską i próbą zrozumie­nia zarówno galerników wrażliwo­ści, jak i bezdusznych społeczeństw ludzi "normalnych". W sumie książ­ka pełna dobroci i zrozumienia, choć może nieco idealistyczna, świadectwo bezradności, wynika z niej bowiem, że twórcą choroby psychicznej jest społeczeństwo i tak naprawdę to na­leżałoby wypuścić wszystkich pa­cjentów, a zamknąć tzw. zdrowych z psychiatrami na czele. Jednak nie mam litości dla dyskutantów "Pi­sma", których zrozumieć nie sposób, a ich teksty powinny być poddane analizie lekarskiej.

Pierwsza dyskutantka, szalenie uczona, mówi np.: "Wydaje się jednak, że ów punkt oporu albo ina­czej: norma jest możliwy do odkry­cia. Mówi o nim Emma Santos i mó­wią autorzy w dyskusji o tej pisar­ce. Opór ten stawiają systemy komu­nikacji symbolicznej, przede wszyst­kim język. Nieokreślona norma, któ­ra dostosowuje się do rodzaju pre­zentowanej transgresji, w wypadku kształtowania wypowiedzi staje się normą konkretną. Odmienność czy bunt przeciwko społeczeństwu zna­czy wtedy jako obalenie statusu ję­zykowego tego społeczeństwa". Zna­czy wtedy jako obalenie? O co tu chodzi? O obalenie języka polskiego?

Drugi uczony, w sposób bardziej komunikatywny, daje wywód o tym, że my, Polacy, jesteśmy przeciwień­stwem Europy. Powiada, że Europa dała WYBÓR, DYSKUSJĘ, a stwo­rzyła ją "trójca": Francja, An­glia i Niemcy - jedyni, którzy umie­ją wycisnąć abstrakt z golonki i pi­wa, ale ta Europa "potrzebuje Pola­ków i Finów, bez nich stałaby się samolubna i bezpłodna, jak wszyst­ko co nie krzyżuje się czasem ze swoim przeciwieństwem". Po przeczytaniu, że jesteśmy przeciwieństwem Europy, gotowi jesteśmy po­biec do biura paszportów, żeby nam pozwolili wyjechać i zapłodnić Eu­ropę, troszkę skrzyżować się z trójcą.

Trzeci krytyk przyuważył, że za sprawą Transgresji przed chwilą na naszych oczach dokonała się trans­gresja. Otóż (...) autor Stanu płynnego i Czeskiej biżuterii wystą­pił przeciw stanowi płynnemu i cze­skiej biżuterii...".

Czwarty z kolei chciałby te książki poprzewracać: "są za bardzo porządne. Niepotrzebne są na przy­kład nazwiska autorów. Mogłoby być umieszczone w przypisach, jeśli ktoś chce znać autora tekstów, niech za­gląda do przypisów...". "Jeśli czy­tamy książkę, czytamy ją biernie, natomiast jeśli ją sobie kąsam, jeśli wybieram fragmenty do trawienia muszę się już ustosunkować...".

Zanim nas czwarty pokąsa, posłuchajmy piątego: powiada on, że Transgresje oscylują między drobnomieszczańską wyrozumiałością a wampiryzowaniem. "Bieguny są jasne - empatia i wampiryzowanie".

Szósty dostrzegł, że Transgresje są nie tyle książką "poddaną presji linearnego dyskursu" co raczej "SKRZEPEM powstałym w miejscu zranienia powierzchni mowy", w zranionych miejscach wykwitną skrzepy słów.

Na to szósta też chciałaby się pomądrzyć, ale boi się: "Wielokrotnie przekonałam się, że mówienie rze­czy mądrzejszych od wyznaczonych przez punk, w którym człowiek w danym momencie się znajduje, jest drogo opłacane". Uważa ona jednak, że zarysowana uprzednio opozycja Europa - prowincja, fragment - porządek "jest wyssana u palca".

Siódmy wręcz czuje się Europej­czykiem; zwłaszcza kiedy dyskutuje w sali 161 z panią profesor. "Żyjąc tak nie ma się powodu, aby czuć się gorszym Europejczykiem. Wszyscy wiemy do jakiego stopnia ten typ prowincjonalizmu, o którym mówił pan (...) uwarunkowany jest politycz­nie.". A Transgresje, jako twórcze myślenie, pozwalają nam uczestni­czyć w kulturze europejskiej.

Pani Profesor broni zalet myśle­nia nieciągłego, bo nieciągła wedle Niej jest nasza sytuacja poznawcza, zwłaszcza wobec historii i wobec eg­zystencji. "Myślenie transgresyjne jest takim samym odkryciem, jak myślenie dialektyczne - powiada - choć jest czymś absolutnie przeciw­stawnym dialektyce. Pan, rozumując całością-niecałością, właściwie mó­wił do nas językiem dialektyki. My nie chcemy mówić już językiem dia­lektyki". Zaś ósma panna dorzuca; "To straszny błąd myśleć, że frag­ment to mniej niż całość...".

Chyba ja też popełniłem straszny błąd czytając tę dyskusję. A przecież są w Polsce ludzie, którzy umieją my­śleć i pisać jasno o tym, co trudne i drażliwe - np. Micewski o politycz­nej roli Kościoła i Sandauer o sytua­cji pisarza polskiego pochodzenia ży­dowskiego.

Ponieważ dyskusja zorganizowana była w Uniwersytecie Warszawskim, a brała w niej udział cała grupa z Uniwersytetu Gdańskiego, naigrawając się z niej wyjdę znów zapew­ne na reakcyjnego kołtuna, który nic nie zrozumiał, podobnie jak nie po­jął postępowej książki lewicowego pisarza z Jerzwałdu na temat inte­gracji różnych narodów, a wziął ją po prostu za książkę o pieprzeniu. Widać jednak pieprzą nie tylko w Jerzwałdzie. A może ja chrzanię, skoro różnica między sapiencją i demencją jest taka płynna, taka bar­dzo płynna, że już słyszę jak pukają do drzwi sanitariusze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji