Artykuły

Kuroń na deskach (teatralnych)

"Kuroń. Pasja według św. Jacka" Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk w reż. Pawła Łysaka w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Pisze Andrzej Horubała w tygodniku Do Rzeczy.

Na Kuronia jest zapotrzebowanie. Widać to z rozszalałej akcji promującej najnowszą premierę w warszawskim Teatrze Powszechnym. Kuroń - bohater na nasze czasy, Kuroń - wrażliwy polityk, jakiego nam trzeba, Kuroń - świecki święty.

Nie pierwszy raz gości Jacek Kuroń w polskiej literaturze. Można było dopatrzeć się go u Tadeusza Konwickiego w "Małej Apokalipsie", gdzie jako wyliniały cyniczny opozycjonista skłaniał bohatera, by dokonał samospalenia przed Komitetem Centralnym Partii. Był u Anny Bojarskiej w "Czego nauczył mnie August", gdzie na oczach swych wstrząśniętych młodocianych podopiecznych doprowadzał swoją żonę do orgazmu, pieszcząc jej stopy. Tam jakoś pseudonimowany, podlegający literackiej obróbce, zniekształcony, teraz, pod piórem Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk zjawia się w dramacie zatytułowanym po prostu "Kuroń" (z podtytułem "Pasja według świętego Jacka").

Z wywiadów i wypowiedzi, które wydrukowano przed premierą w reżyserii Pawła Łysaka, trudno było poza tęsknotą za Kuroniem wyłowić, kim niby miałby dzisiaj być bohater KOR. Liderem opozycji, który wyrastałby ponad miałkie i kompromitujące się co krok postaci współczesności czy też przeciwnie: mężem opatrznościowym, który pogodziłby zwaśnioną Polskę, i który - jako "człowiek rozmawiający ze wszystkimi" - uleczyłby nienawiść, zasypał podziały, tchnieniem miłości zaleczył rany.

Małgorzata Sikorska-Miszczuk postanowiła powtórzyć swój gest sprzed pięciu lat, gdy w intrygującej sztuce "Popiełuszko" (też zresztą reżyserowanej wówczas przez Pawła Łysaka) sprowadziła z zaświatów kapelana Solidarności, by sprawdzić, jak czułby się Polak Antypolak wobec patrona naszej wolności, męczennika narodowej sprawy. Sztuka, oskarżana przez niektórych prawicowych widzów o bluźnierstwo, stawiała jednak współczesności bardzo ostre pytania. Przerażająca groteskowa wizja, w której syty reprezentant klasy średniej mocujący się z filtrem w ekspresie do kawy, nie tylko podejmuje w mieszkaniu chodzącego od domu do domu pokutującego prymasa Glempa, rozdającego obrazki z ks. Jerzym do powieszenia na lodówce, ale i ładowany jest do bagażnika ubeckiego dużego fiata, kończy się wstrząsającym choć dwuznacznym kazaniem księdza Jerzego do beneficjentów przemian, do publiczności. Teraz autorka, odpowiadając na społeczne zapotrzebowanie, sprowadza nam Jacka Kuronia jako lek na całe zło.

Ostry początek

Przytomny człowiek rzekłby, że do żadnej z wyznaczanych mu ról - czy to lidera opozycji, czy męża opatrznościowego, Kuroń specjalnie by się dzisiaj nie nadawał: zaangażowany w latach 90. we wspieranie planu Balcerowicza-Sachsa, tragikomicznie bezradny nad garem zupy w tej kucharskiej czapce, opowiadający w telewizorze bajeczki pokrzywdzonym przez transformację, pokazał bezradność lewicy wobec neoliberalnego wiatru. I przecież wyglądałby dziś mało wiarygodnie kwestionując socjalne projekty PiS. A on jako mąż stanu słuchany ponad podziałami? Nie żartujmy.

Zresztą to właśnie punktuje Sikorska- -Miszczuk w prologu swej sztuki. Umieszczeni wśród publiczności, reprezentanci podzielonej Polski, przeciętni rodacy, nienawidzący tych idiotów z przeciwnego obozu, bezpardonowo spierają się z sobą. Ostre spięcie zaostrza apetyt na rozgrywkę o tego bohatera zbiorowej wyobraźni, patrona "Krytyki Politycznej", jednego z ojców założycieli III Rzeczypospolitej.

Absolwent SGPiS (w tej roli niezwykle wiarygodny Kazimierz Wysota - w poliestrowej marynarce, z wąsikiem pierdoły--technokraty) wspomina rozczarowanie, jakiego doznał w Auli Spadochronowej swej uczelni na jesieni roku 1990, gdy Kuroń bredził z mównicy o roli klasy robotniczej i radach pracowniczych, a do naszego słuchacza dotarło, że opozycja postkorowska nie ma żadnego pomysłu na transformację.

Dziewczyna w garsonce (Aleksandra Bożek) upomina się o 400 tys. pracowników PGR-ów zostawionych samym sobie, upomina się o kobiety Solidarności, przywołując niedawny demaskatorski wywiad Zofii Romaszewskiej udzielony Grzegorzowi Sroczyńskiemu, a protestujący grubas przerażony rządami PiS (Michał Jarmicki) może tylko odwoływać się do heroicznych cnót Jacka i liczby lat przesiedzianych przez niego w więzieniu.

Reprezentanci nienawistnie podzielonej Polski, wszyscy zawiedzeni tak Kuroniem, jak i naszym społeczeństwem, pokazują wątpliwości, jakie budzą westchnienia tęsknoty za politykiem w dżinsowej koszuli.

Po tym mocnym wstępie, gdy na scenie zjawi się zmarły błądzący gdzieś w zaświatach Jacek Kuroń pod postacią brodatego "zupełnie niepodobnego do Jacka młodzieńca" (Oskar Stoczyński), autorzy spektaklu z wolna porzucają bolesne konkrety i uciekają w krainę mitu. Oto Kuroń na nowo przeżywa swe życie, które tu oddane jest pod postacią metafory płynięcia od ściany do ściany z workiem książek u szyi. A książki to dość osobliwe: "Poemat pedagogiczny" Makarenki, "Jak hartowała się stal" Ostrowskiego, "Krótka historia WKP(b)".

Meloman (Grzegorz Falkowski), któremu przechodzące przez Warszawę demonstracje obu zwaśnionych stron wrzeszczące "Zabij" uniemożliwiły wizytę w operze, gdzie mógłby rozkoszować się wezwaniem do zabójstwa podawanym koloraturowym sopranem, przypomina kompromitujące fakty z lat 50. Kariera stalinowskiego aparatczyka, śmierć trojga podopiecznych w Wiśle, sowietyzowanie harcerstwa Pyta Kuronia o odpowiedzialność, nie zadowalając się formułą o niewiedzy na temat konsekwencji zaangażowania.

Patchwork

Ale już za chwilę odlatujemy w przestrzeń symboliczną i młody Kuroń konfrontowany jest z Kobietą, będącą raz ucieleśnieniem Polski - narcystycznej, przekonanej o swej wielkości, a jednocześnie rozmiłowanej w cierpieniu (monolog pełen postgombrowiczowskich stereotypów), a raz grającej Gajkę - największą miłość Jacka - jego muzę i natchnienie. Ewa Skibińska (prywatnie partnerka życiowa zdymisjonowanego dyrektora Teatru Polskiego we Wrocławiu - posła Nowoczesnej Krzysztofa Mieszkowskiego i matka jego dziecka; ten obsadowy wybór dodaje sprawie pikanterii) z obtartymi do krwi kolanami, histeryczna, sugestywna, świetnie sygnalizuje możliwości, jakie niosłaby opowieść o Kuroniu jako namiętnym kochanku - Ojczyzny i kobiety. I przecież ledwie zaznaczony wątek rywalizacji kobiety i Ojczyzny mógłby zostać ciekawie pokazany przez tę brawurowo przerysowaną postać.

A i fragmenty z biografii Kuronia zdają się mieć bardzo mocny potencjał: wstrząsająca opowieść Kuronia o umieraniu Gajki czy scena najścia bojówki na wykład TKN - no tak, tylko trzeba by się na coś zdecydować.

Niestety, jakaś dziwna predylekcja do tworów patchworkowych każe Sikorskiej-Miszczuk nie pogłębiać i tych motywów, i przejść po raz kolejny do postaci pisarza (Grzegorz Artman), który mocuje się z powieścią o Jacku Kuroniu. Wprowadzenie tego osobnika to dla autorki możliwość poczęstowania nas niesłychaną grafomanią - od jakiejś nieskładnej metafory Polaków jako liter zesłanych z kosmosu, przez erudycyjne popisy aż do próbek poezji. Pisarz, raz po raz stając przed statywem z mikrofonem na podkładzie basów walących po bebechach, włączając sobie echo, serwuje nam niezborne kawałki, by w finale zostać oskarżony o napisanie wywrotowej książki.

Po polonezie, odtańczonym do zaszumionych dźwięków Kilara z "Pana Tadeusza", przez kipiących nienawiścią reprezentantów podzielonej Polski, staje bowiem nasz artysta wobec wziętego jakby z kina moralnego niepokoju obercenzora, który żąda od niego złożenia samokrytyki. Grozi też ów PiS-owski czynownik zakazem rozpowszechniania powieści i sankcjami związanymi z obrazą uczuć religijnych.

Co też może znajdować się w tej niebezpiecznej książce zatytułowanej "Pasja według świętego Jacka" za bardzo nie wiadomo, ale też Małgorzata Sikorska-Miszczuk rozwijając wątek tytułowy trochę się gubi. Oto obercenzor oburza się na utożsamienie Kuronia z Chrystusem, a przecież z tradycji tytułu "Pasja według świętego" wynikałoby, że Kuroń pretendowałby raczej do funkcji ewangelisty, a nie mesjasza. No tak, ale o ile początek scenicznej opowieści o Kuroniu zdawał się ostry i precyzyjny, to w finale mamy do czynienia z jakimś niezwykłym intelektualnym rozmemłaniem. Rozumiem, że pisarz jest też swego rodzaju alter ego autorki dramatu, ale jeśli tak, to rzeczywiście sprawa nie tylko ociera się o kabotyństwo, lecz co gorsza mocno zafałszowuje rzeczywistość. Naprawdę, nie mamy tu peerelu, działa kilka obiegów kultury, istnieje przestrzeń Internetu, funkcjonują media nie podległe władzy.

Dwa finały

To, że państwo postanawia sprawować aktywny mecenat nad kulturą, nie oznacza zawłaszczenia wszystkich obszarów społecznej komunikacji. To, że po latach przypomniano o odpowiedzialności artystów wobec społeczeństwa, wobec zbiorowości, narodowej tradycji, nie oznacza kresu wolnej sztuki.

Sikorska-Miszczuk wkładając wcześniej w usta scenicznych postaci krytykę postępowania władz wobec lewicowych twórców, ma do tego oczywiście pełne prawo, a i jej argumenty brzmią sensownie, ale kreowanie sytuacji, gdy autor książki o Jacku Kuroniu zmuszany jest do składania samokrytyki, w połączeniu z faktem, że nie za bardzo wiadomo, co też takiego wywrotowego i zakazanego miałoby znaleźć się w takiej opowieści o Kuroniu, serwowanej, czy to jako książka, czy oglądany właśnie dramat, czyni finał sztuki dość dziwacznym.

Zresztą, nie jest to finał właściwy. Bo na sam koniec zjawia się znów młodzieńczy, a umarły Kuroń i marzy sobie o tym, że chętnie powróciłby do naszego świata. Zobaczył, jak śnieg prószy na jego Żoliborzu, przeszedł się Alejami... I rozanielony Jacek zastanawia się, co też u Antka Macierewicza, a co Jarek i Leszek Kaczyńscy, dokąd doszli w swej drodze prawa i sprawiedliwości Na to ze smutkiem trzeba powiedzieć, że kończy swą sztukę Sikorska-Miszczuk akordem bardzo fałszywym. Przecież ten "rozmawiający ze wszystkimi" idol pozostawał w ostrym politycznym sporze z Macierewiczem i grupą "Głosu" już od lat siedemdziesiątych, z Kaczyńskimi spierał się przez całą III RP. I aniołek ów, rozmawiający ze strażnikami i kapusiami, dla swych bliższych politycznych przeciwników nie miał aż tak ciepłych uczuć. Walczył o władzę, walczył czasami bezwzględnie - jego prawo. Kończenie bajką o naiwnym i niewinnym społeczniku, który wszystkim dobrze życzył, a teraz zstąpiwszy na ziemię, pojednałby zwaśnione strony, jest zatem czymś naprawdę okropnym, na co żachnąłby się chyba sam Kuroń. I zaśmiałby się tym swoim charakterystycznym, zachrypniętym od papierochów i wódy śmiechem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji