Gej i marksista w jednej celi
Pedał i marksista w jednej celi to wystarczająco intrygujący materiał na mocny teatr, zwłaszcza jeśli "obrabiają" go twórcy takich głośnych musicali, jak "Cabaret" czy "Zorba".
Południowoamerykańskie więzienie, kierowane przez starszego eleganckiego sadystę (w tej roli - Stanisław Ptak, w którego sadyzm trudno uwierzyć). Do jednej celi trafiają: miękki Molina, gej oskarżony o rzekome uwiedzenie nieletniego oraz twardy macho - Valentin, marksista, którego próbują wrobić w sprzyjanie terroryzmowi. Więzienie jest przepełnione ale to na tych dwóch, najbardziej niebezpiecznych dla reżimu, skupiła się uwaga Manuela Puiga, którego powieść stała się podstawą głośnego filmu a potem musicalu Johna Kandera (muzyka), Terrence'a McNally'ego (libretto przetłumaczone przez Michała Ronikiera) i Freda Ebba (piosenki spolszczone przez Andrzeja Ozgę).
"Pocałunek kobiety-pająka", zarówno powieść, jej adaptacja teatralna, jak i wersja filmowa i musicalowa, to sztandarowa pozycja sztuki, dotykającej tematu homoseksualizmu. Ale też coś dużo więcej. To rzecz o szczególnej przyjaźni ludzi, którzy w ekstremalnej sytuacji pozbywają się tego, co na co dzień określa ich tożsamość i stają się sobie wyjątkowo bliscy. Pocałunek Moliny i Valentina mało ma wspólnego z erotyzmem. To sygnał wspólnoty tych, którzy w świecie wyzbytym wartości i pustej religijności potrafili ocalić człowieczeństwo. To, w jakiejś mierze, także studium woli przetrwania i roli sztuki (tu filmu) w życiu człowieka. Molina radzi sobie z więziennym koszmarem i koszmarem realnego życia, uciekając w świat filmów oglądanych w dzieciństwie. Wywiedziona z realności kinowa ułuda - uosobiona przez postać Aurory i kobiety-pająka - w realność Moliny i Valentina powraca raz za razem, stopniowo wzbogacając relacje między więźniami, które ewoluują od niechęci (czy wręcz wrogości) do czystej przyjaźni w chwili śmierci jednego z nich.
Niestety, w chorzowskiej realizacji "Pocałunku..." gdzieś traci się emocjonalne bogactwo owego niezwykłego spotkania gejowskiego dekoratora i twardego rewolucjonisty, swoistymi drogami szukających prawdy, dobra, piękna, miłości. Trudno powiedzieć czego w "Pocałunku..." szukał reżyser Tomasz Obara, jeśli skutecznie zepsuł dwie najmocniejsze sceny, pocałunek Moliny i Valentina wywołał śmiech na sali, a przejmującego momentu gdy Molina obmywa cierpiącego Valentina, który nie wytrzymał i zrobił w spodnie, po prostu nie ma. Ze strachu czy z braku pomysłu reżyser umieścił tę scenę za bezsensowno-groteskowym parawanem. Nie dziwi więc, że nie miał też najmniejszego pomysłu na poprowadzenie szczególnej postaci tytułowej. Irytuje komiksowość propozycji Tomasza Obary, zwłaszcza, że wystarczyło - przy braku pomysłu - zrealizować didaskalia.
Uosabiającą wiele filmowych postaci Aurorę i zarazem bohaterkę jedynego nielubianego przez Molinę obrazu, pocałunkiem uśmiercającą kobietę-pająka w chorzowskiej realizacji gra Małgorzata Ostrowska. Gwiazda "Lombardu" imponuje świetnym głosem. Tylko śpiewem i niczym więcej, niestety. Nie ma też Valentina, jest Ireneusz Pastuszak. Molinę znakomicie, bez przerysowań, z całym bogactwem emocji kreuje Jacenty Jędrusik, który poczynił wielkie postępy w śpiewaniu. Gra w pustkę, bez odzewu partnera. Zasłużenie imponuje w "odwalaniu roboty" za dwóch. Konieczne trzeba znaleźć Jędrusikowi partnera. Okazją może być planowane wejście do tytułowej roli Joanny Budniok.
Premierowy spektakl budzi niedosyt, ale warto go obejrzeć. "Pocałunek..." wydaje się premierą w Teatrze Rozrywki przygotowaną najlepiej muzycznie (kierownictwo: Jerzy Jarosik). Cieszy mobilna scenografia Andrzeja Witkowskiego. Zachwyca ruch sceniczny i choreografia Henryka Konwińskiego. Nie po raz pierwszy Konwiński staje się deską ratunkową w sytuacji gdy "paprzą inni". Ratować musiał sporo. Zarówno tam, gdzie nie stało reżysera i gdy zabrakło ruchowych umiejętności Małgosi Ostrowskiej, której finałowe tango choreograf musiał dać w ładnym ale ersatzu - tangu trzech tancerek. Konwiński świetnie to zrekompensował w bogatym "morfinowym tangu". Znakomitych sprzymierzeńców miał choreograf w zespole, który nie tylko zagrał więźniów, przez długie chwile "zamierał", stanowiąc element dekoracji, to znów stawał się ekipą techniczną przesuwającą wielkie stalowe klapki. Przede wszystkim to zespół w choreografii Konwińskiego wykreował grozę przepełnionego więzienia, atmosferę totalnego osaczenia, ale i poczucie absolutnej wolności w sekwencjach filmowych, których istnienia w materiale musicalu reżyser jakby w ogóle nie zauważył!
Wśród mniejszych ról pozytywnie zwracają uwagę: Sabina Olbrich (Marta), Robert Talarczyk i Wiesław Kupczak (strażnicy) a przede wszystkim - Marta Kotowska (matka Moliny), której śpiewu ciepłym, niskim głosem słucha się z wielką przyjemnością. Ale Kotowska to także świetna aktorka; to w niej Jędrusik zyskuje najlepszego partnera. Sceny Moliny z matką należą do najmocniejszych. Nie przypadkiem więc, gdy Kotowska śpiewa: Znam takie matki co mają po prostu synów złych, lecz ty nie jesteś przecież z tych. Jesteś trochę inny, to nie martwi mnie. Nie chcę żebyś zmienił się - staje się to pochwałą gejostwa. Ale przecież w tym musicalu nie o to szło.