Spazmy modne w Ateneum
Inne zadania niż przy "Synu marnotrawnym" stały przed reżyserem "Spazmów modnych". Ta komedia jest historycznie bardzo konkretna, czasowo i miejscowo ściśle ustawiona. Bogusławski, "literat z musu", chwytał tematy dnia i wplatał je wokół zapożyczonych wątków we własną, odmienną i swojską tkaninę. Tym razem to pozornie temat tylko obyczajowy. Spazmy, tak modna wówczas broń z arsenału kobiecych podstępów - plaga mężów i... kochanków - stanowiły wdzięczny i aktualny przedmiot wyszydzania. Szydziła też z nich często literatura i publicystyka, szydził teatr. Szydzi również Bogusławski, łąko doświadczony majster sceny szydzi tak, że powstaje z tego wyborna zabawa. Reżyser przedstawienia w "Ateneum", Maria Wiercińska, nie zgubiła w sumie nic z tej zabawy - to znaczy, jeżeli w jakimś miejscu jej nieco uszczknęła, to w innym dodała. Ostateczny rachunek był wyrównany. A jak wyglądały niektóre jego pozycje?
"Spazmy modne" są nie tylko wesołą zabawą i satyrą obyczajową. To także obraz środowiska arystokracji nazajutrz po trzecim rozbiorze Polski, obraz oczywiście namalowany barwami właściwymi krotochwili. Jest to środowisko wyjątkowo cyniczne i zepsute, wymieniające sobie w jawnych romansach nawzajem, jak w
kontredansie, mężów i narzeczonych, żony i kochanki. Z buduaru i salonu, znad stolika karcianego i spoza butelek szampana ludzie ci nie spostrzegali nawet tragicznej sytuacji kraju. Co wart był ten cały "wielki świat", mówi o tym przybrawszy po pijanemu na odwadze przybysz z zapadłej prowincji, chłopek - służący Jurga. "Jak ja teraz uważam, to niewielka jest rzecz być wielkim panem. Mówił mi kamerdyner hrabiego, że bylem umiał grać w karty, zwodzić młode panienki, nadymać się jak purchawka, robić długi, a nigdy nie płacić, rozwalać się w karecie, gardzić ubogimi, a głowę na karku najczęściej dla kształtu nosić, to mogę być wielkim panem, jak wielu innych." Tego rodzaju uwag w farsie Bogusławskiego jest więcej, a cała postać doktora Mizantropskiego po to jest wprowadzona, by miał kto mówić morały - w tym wypadku dobrze zresztą wmontowane w bieg akcji. Jednakże Bogusławski pisał szybko i nie zdołał zadbać o pełne wykończenie szczegółów. Toteż widza musi uderzyć niekonsekwencja, kiedy birbant i cynik hrabia Modnicki na końcu sztuki nagle zmienia się w obrońcę domowego ogniska. I żaden aktor - również dobrze grający tę rolę Witold Kałuski - nie może w tym nic zmienić. Ale mimowolnym raczej głosicielem prawd moralnych jest stary pułkownik Zdawnialski, którego sarmackie zacofanie też mogłoby być przedmiotem satyry. Władysław Staszewski natomiast uczynił go prawie pozytywnym bohaterem, uosobieniem godnych naśladowania cnót staropolskich.
W każdym razie tych ostrzejszych i przez dzisiejszego widza łatwo uchwytnych, a w przedstawieniu wyraźnie podanych, sztychów autora - już nie tylko w obyczajową powłokę, ale też w społeczne sedno - jest w "Spazmach modnych" jak na farsę wystarczająco dużo. I nie trzeba ich pomnażać dodatkowymi i zawodnymi środkami starając się np. uczynić służących, hultajów godnych swych panów, niemal towarzyszami Figara. A takie tendencje można było w przedstawieniu zauważyć. Na szczęście nie zdołały one zepsuć całości ładnej i stylowej.
Stylowość ta, zachowanie wierności historycznej w zewnętrznym kształcie przedstawienia było tu na miejscu właśnie wobec wielkiej konkretności historycznej samej komedii. We właściwą atmosferę wprowadzały już dekoracje Jadwigi Przeradzkiej, a Maria Wiercińska potrafiła pokierować przedstawieniem tak, by posiadało ono smak i styl czasów, w których się sztuka rozgrywa. Choć nie wszyscy aktorzy zdołali utrzymać ten styl w tym stopniu jak Zofia Barwińska w roli hrabiny Modnickiej, to jednak wrażenie ogólne pozostawało dodatnie.