Artykuły

Dźwięki, bigbit i nałogi

"O Józku, który grał bigbit" Aliny Moś-Kerger w reżyserii autorki w Teatrze Miejskim w Gliwicach. Pisze Marta Odziomek w Gazecie Wyborczej - Katowice.

Pewien Józek z Nowej Huty byłby być może polskim Glennem Millerem, gdyby nie jego pociąg do napojów wyskokowych. A tak, o pierwszym kierowniku muzycznym Czerwono-Czarnych mało kto słyszał. Gliwicki teatr postanowił nam jednak o nim przypomnieć. Jednak nie bardzo wiem, po co?

Reżyserka i jednocześnie autorka scenariusza, Alina Moś-Kerger, postawiła przed sobą i widzami niełatwe zadanie. Postanowiła w lekkiej formie opowiedzieć o uzależnieniu człowieka od alkoholu, który niszczy sen o lepszym życiu. To nie wszystko. Bohaterem tej opowieści uczyniła - w gruncie rzeczy mało znanego - muzyka Józefa Krzeczka, który przez kilka lat współpracował z czołowymi polskimi grupami grającymi bigbit, w tym Czerwono-Czarnymi.

Niestety - brak wciągającej fabuły

Niby jest pretekst - Krzeczek był, jak mówią jego koledzy, piekielnie zdolny. I talent ten zaprzepaścił. Jest więc to historia - niekoniecznie biograficzna - która może służyć za parabolę ludzkiego, ułomnego losu na przykładzie życia Józka. Niestety, prócz bohatera, brakuje w niej po prostu ciekawej, wciągającej fabuły. Sam Józek - coraz bardziej zawiany i coraz mniej muzykujący - tutaj nie wystarcza. Mimo, że jest to tzw. bohater tragiczny. Brak w nim ikry, tajemnicy, charyzmy. I ciągnącej się za nim legendy, której po prostu sobie nie zbudował.

Na początku jest dość intrygująco - ciekawi pewna symultaniczność zdarzeń w nietuzinkowej przestrzeni. Mała scena gliwickiego teatru tym razem zaaranżowana jest na długość, co znaczy, że aktorzy mają do dyspozycji kilkanaście metrów pola gry. I pole to wykorzystują w miarę sensownie. A jeśli widz z jednego końca sali nie widzi zbytnio tego, co dzieje się na jej drugim końcu, może zerknąć sobie w zawieszone nad sufitem lustro - wtedy zobaczy wszystko.

Na środku tej długiej sceny ustawiono podium z drewna. Jego ściana nasuwa konotacje i z instrumentem, salą koncertową, jak i wnętrzem knajpy lub po prostu mieszkania jakieś pół wieku temu. Końce podium ozdabiają, stopniowo odsłaniane, kubiczne konstrukcje, zdobione pasmami tkaniny. Całość współgra ze sobą tworząc, klimat lat, w których w Polsce narodził się bigbit.

Trzy gracje niewiele mogą

Podium przez cały czas trwania spektaklu okupuje trójka uroczych aktorek (Małgorzata Pauka, Dominika Majewska, Izabela Baran), które starają się jak mogą uwieść widza i utrzymać jego uwagę. Śpiewają w chórkach i solo, grają kobiety i mężczyzn, udają instrumenty, a nawet mikrofony - wydobywają ze swoich ciał gamę różnych dźwięków. I ładnie tańczą, choć niezbyt praktyczne sukienki (mimo, że bardzo pomysłowe i zmysłowe) utrudniają ich ruchy oraz, podczas śpiewania, zagłuszają wokal pań.

Zresztą, śpiewania tu jak na lekarstwo. Niby utworów jest sporo, muzykę słychać co kilka minut (ciekawe aranżacje na fortepian Łukasza Foresta Piechoty), ale dziewczyny śpiewają zaledwie po kilka linijek wybranych hitów. Pozostaje duży niedosyt. Być może, gdyby w tym spektaklu było po prostu więcej bigbitu, to by się obronił? Dźwięki, które udają aktorki też wypadają słabo.

Pomysł może ciekawy i nowatorski, ale jego wykonanie jest mało odkrywcze. Doceniam fakt, że grają je swoim ciałem i głosem, ale kiedy powstaje spektakl o muzyku, to czy nie warto pokusić się o bogatszą ścieżkę dźwiękową, pełną właśnie odgłosów z życia i wyobraźni Józka? I muzyki, której tu jak na lekarstwo.

Józek - mało wyrazisty bohater

No właśnie - Józek. Bohatera poznajemy w chwili, gdy uderza się o umywalkę i traci przytomność. Wówczas jego mózg zaczyna wytwarzać obrazy z przeszłości, jak i sceny, które nigdy się nie wydarzyły.

Są więc sytuacje, kiedy Józek wdrapuje się na swój szczyt, na którym spędza zaledwie trzy lata (czyli muzykuje, grając bigbit). Są fragmenty o tym, że zaczyna pić i stacza się coraz bardziej. Nie pomaga nawet miłość, czyli kobieta, której relacja z Józkiem została zaprezentowana podczas udanych mini-etiud tanecznych.

W scenach nierzeczywistych pojawia się m.in. ubrany w skafander kosmonauty Glenn Miller, Mick Jagger w białym futrze i John Lennon w białej szacie (odgrywa ich Grzegorz Kliś). Wszyscy przybyli z zaświatów, albo i też na niego tam czekają. Nasz bohater chwilę z każdym z nich gawędzi, co jest wytworem jego zatrutego chorobą alkoholową (i okaleczonego wypadkiem w łazience) umysłu.

Jest jeszcze jedna, tajemnicza postać - niejaki Stefan Heine, który kiedyś był konferansjerem Czerwono-Czarnych. Tutaj również pełni tę rolę, wyjaśniając pewne sytuacje. Z pobieloną twarzą i garniturem, kopcący papierosa, wygląda jak upiór (gra go Karol Kadłubiec).

Letnie emocje

Sam Józek (mało wyraźny Maciej Piasny) nie stanowi jednak mocnego punktu na tej mapie zdarzeń, którą produkuje jego własna podświadomość. Jest dość bezbarwnym człowieczkiem w zielonym golfie i marynarce. Tu zatańczy, tam opowie jakąś anegdotę, to znów jest nietrzeźwy. Żadna z niego osobowość. Mam wrażenie, że autorce scenariusza zabrakło - mimo wyczerpującego researchu, jaki wykonała - frapującej anegdoty, na której zawisłby cały spektakl.

Podsumowując - brak charyzmy głównego bohatera i cienka w gruncie rzeczy fabuła spektaklu pozbawiona dynamiki sprawiają, że "O Józku, który grał bigbit" ogląda się z dość letnimi emocjami.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji