Artykuły

O nadziei

"Triumf woli" Pawła Demirskiego w reż. Moniki Strzępki z Narodowego Starego Teatru w Krakowie na 37. Warszawskich Spotkaniach Teatralnych. Pisze Szymon Spichalski w Teatrze dla Was.

Podobno przywilej tworzenia lekkich spektakli przysługuje tylko wielkim artystom. Takim, którzy mają na swoim koncie tyle osiągnięć, że stworzenie przez nich dzieła służącego wyłącznie rozrywce jest uznawane za naturalny etap ich kariery. To zdaje się być przypadek tandemu Strzępka-Demirski. Twórcy zaczęli od rewizji romantycznych mitów w "Dziadach. Ekshumacji" i krytyki polskiego społeczeństwa w "Był sobie Polak". Potem wydali surową ocenę byłym solidarnościowcom w "Był sobie Andrzej", przypomnieli o wiejskich korzeniach Polaków w "W imię Jakuba S.". Sytuacja polskiej kolei była celem ich ataku w nieco niedocenionej "Firmie". Po drodze mieli wpadkę w "Bitwie warszawskiej", gdzie próbowali rehabilitować postać Feliksa Dzierżyńskiego. Krakowska ,"Nie-boska komedia" wyrażała poczucie nadchodzącej apokalipsy, aż w końcu...

Nadszedł "Triumf woli". Ostatnia premiera duetu różni się znacząco od ich poprzednich dokonań, jeśli chodzi o jej krytyczne ostrze. A właściwie o jego brak - w krakowskim przedstawieniu unika się stawiania kontrowersyjnych tez czy uderzania w konkretne zjawiska społeczne. Strzępka i Demirski próbują chyba złapać oddech. Stawiają na czystą teatralność i niemalże punkową przebojowość. Chociaż punkt wyjścia wydaje się całkiem serio. Na scenie obserwujemy świat po katastrofie. Wszędzie leży piasek, na nim znajdują się porozwalane fotele lotnicze, z tyłu umieszczono wielki żagiel. Ten ostatni pełni funkcję rzutnika. Jak dowiadujemy się z pierwszego slajdu "Triumf..." dedykowany jest m.in. Dario Fo czy ludności Aleppo.

Nieprzypadkowo przedstawienie rozpoczyna się od monologu Williama Szekspira (Krzysztof Zawadzki), mówiącego w pewnym momencie tekstem Prospera. To za jego sprawą na scenę trafiają rozbitkowie. Wszyscy razem wzięci są reprezentantami społeczeństwa "w pigułce". Kogo tu nie ma? Górnicy z Walii i Bytomia, businesswoman, znana biolog, mongolski chłopiec, biegaczka, paru malkontentów... Ten punkt wyjścia jest pretekstem do opowiedzenia paru historii, z których każda staje się egzemplifikacją prostego ludzkiego uporu i dążenia po swoje.

Biolog Rachel Carson (Dorota Pomykała) wydaje wojnę pestycydom, przyczyniając się do ekologicznego uświadomienia społeczeństwa; biegaczka Katherine Switzer (Dorota Segda) staje do maratonu razem z mężczyznami, choć oficjalnie nie ma na to zezwolenia; samoańska reprezentacja piłki nożnej (uosabiana przez Małgorzatę Zawadzką) próbuje strzelić swojego pierwszego gola mimo wcześniejszych klęsk, w tym 0:31 z Australią. Gejowski aktywista (Krystian Durman) dołącza do walijskich górników strajkujących przeciwko reformom przeprowadzanym przez Margaret Thatcher. O przetrwanie walczy mongolski chłopiec (Marta Nieradkiewicz). Cóż jeszcze? Chłodna biznesmenka (Anna Radwan) spełnia swoje dziecięce marzenie o zostaniu wróżką. Jeden z górników (Juliusz Chrząstowski) wyrusza na poszukiwanie swojego przyjaciela pingwina

To wyliczenie dobrze pokazuje, z jaką sceniczną materią muszą zmagać się twórcy. I robią to z powodzeniem - tekst Demirskiego, mimo licznych dłużyzn i męczącego gadulstwa, przykuwa uwagę widowni. Główna zasługa i powodzenie spektaklu tkwi w grze krakowskiego zespołu, będącego jedną z najbardziej zgranych ekip na teatralnej mapie kraju. Właściwie każdy z grających nadaje swojej postaci jakiś charakterystyczny sznyt. Co ciekawe, nie ma tu jednej wybijającej się kreacji, wszystkie układają się w jeden sprawnie działający mechanizm.

Pod względem reżyserii "Triumf woli" przypomina wcześniejsze dokonania Strzępki. Musicalowa forma przywodzi na myśl "Położnice szpitala św. Zofii" czy "Courtney Love". Jeśli chodzi o wymowę, jest to przedstawienie niemal bliźniacze do "O dobru", w którym pojawił się postulat powołania nowej politycznej wspólnoty. Tutaj twórcy nie idą tak daleko. Skupiają się na prostej pochwale ludzkiej motywacji i upartego dążenia do swojego celu. I nic ponadto. Uczciwie zresztą się do tego przyznają, chociaż dobór "przykładów" ktoś może uznać za tendencyjny. Ale z "Triumfu" pozostają w pamięci przede wszystkim sceny maratonu (dobra robota Jarosława Stańka) czy pojednania górników z gejami pod sztandarami walijskich związków zawodowych. Porywająca jest interpretacja "Soubour" Songhoy Blues w wykonaniu świetnej Moniki Frajczyk, a także There is a Power in the Union", swoistego hymnu przedstawienia, nawiązującego do słynnej robotniczej pieśni Joe Hilla. A widok Marcina Czarnika w stroju Pingwina z Batmana i pingwina-zwierzaka? Bezcenny.

Takie chwyty, jak zachęcanie publiczności do wspólnego klaskania i śpiewania, które w Katowicach czy Płocku zostałyby określone jako "mieszczańskie" - tutaj jakoś uchodzą. Zgoda - wszystko to jest generalnie płaskie i pozbawione głębszej myśli. "Triumf woli" ogląda się jednak z taką samą niekłamaną sympatią, jak słynny musical "Hair". Widz ulega urokowi filmu Formana, chociaż dziś doskonale wiemy, ze ruch hipisowski szybko zmienił się we własną karykaturę, pod pięknymi hasełkami o jedności ukrywający lekkoduchostwo i szkodliwy eskapizm. W krakowskim spektaklu mamy tę samą naiwność, chociaż dobrze zobaczyć (w końcu) przedstawienie będące po prostu fontanną optymizmu. Zagrane z dużym dystansem, w którym twórcy z lekkością nawiązują kontakt z publicznością. Jest to za mało na wielki spektakl, wystarcza na udany wieczór. Tylko tyle? Aż tyle? "As you like it", jak pisał pewien klasyk.

***

Szymon Spichalski - teatrolog i krytyk, absolwent warszawskiego WoT-u, obecnie pracuje jako kierownik literacki w Teatrze Baj Pomorski w Toruniu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji