Artykuły

Niebezpieczne zabawy z ogniem

"Biedermann i podpalacze" Maksa Frischa w reż. Silke Johanny Fischer w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Pisze Magda Piekarska w Gazecie Wyborczej - Wrocław.

Kiedy sztuka "Biedermann i podpalacze" Maxa Frischa miała swoją premierę w 1958 roku, opowieść o naiwnym przedsiębiorcy, który daje się podejść parze bezwzględnych terrorystów, krytyka odczytywała jako metaforę źródeł faszyzmu.

Silke Johanna Fischer, reżyserka "Biedemanna" w Polskim, budzi upiory. Kiedy sztuka Maxa Frischa miała swoją premierę w 1958 roku na scenie Teatru Miejskiego w Zurichu, krytyka tę opowieść o naiwnym przedsiębiorcy, który daje się podejść parze bezwzględnych terrorystów odczytywała jako metaforę źródeł faszyzmu.

Autor przewraca się w grobie

I dziś taka interpretacja mogłaby okazać się równie nośna, gdyby Fischer dała nam jakiekolwiek wskazówki prowadzące w tę stronę. Gdyby jednak Frisch usłyszał opinie premierowych gości w Teatrze Polskim we Wrocławiu, przyszłoby mu się w grobie przewrócić - dla wielu z nich było absolutnie oczywiste, że tytułowi podpalacze to uchodźcy, których do domu wpuszczać niebezpiecznie.

Tytułowy bohater (Cezary Łukaszewicz), przedsiębiorca z politycznymi ambicjami, mieszka tu w nowobogackiej willi o kiczowatym wystroju, z białym fortepianem zawieszonym pod sufitem, szemrzącymi fontanienkami, zmanierowaną żoną Babette (Iwona Stankiewicz) i seksowną, uwodzicielską służącą (Paulina Chapko), biegającą po posiadłości na ultrawysokich szpilkach. Wystrój jest estetycznie kontrowersyjny, jednak większych problemów dostarcza lokalizacja - z widokiem na pokryty graffiti mur, pod którym co i rusz przemykają bezdomni.

Pułapka liberalizmu

Biedermann nie dowierza najwyraźniej agentom tajnej policji, którzy siadają wśród widzów - bezpieczeństwo w willi pomagają mu monitorować ogromne ekrany. O jego biznesowej działalności dowiadujemy się przez pryzmat konfliktu z pracownikiem-wynalazcą płynu na porost włosów, którego Biedermann bezwzględnie się pozbywa. Tak naprawdę jednak o wiele bardziej niż praca pochłaniają go doniesienia o szerzących się w okolicy podpaleniach. Ich sprawców - gdyby tylko mógł - Biedermann dorwałby natychmiast i bez litości powywieszał.

Albo tak mu się tylko wydaje - kiedy do jego willi zapuka niejaki Schmitz, zwany Seppem (Jakub Giel), bohater uwięziony w rygorze politycznej poprawności, da się mu podejść - zaproponuje posiłek, potem nocleg, nie będzie umiał odmówić, kiedy w ślad za przybyszem pojawi się jego kompan Eisenring (Michał Chorosiński), a strych, oprócz obu przybyszów zajmą beczki z benzyną. Zakleszczony w pułapce liberalizmu, która każe mu ignorować klasowe podziały, chcąc być wierny idei tolerancji, posunie się nawet do tego, żeby w kluczowym momencie zaofiarować podpalaczom paczkę zapałek.

Ślepota klasy średniej

Frisch, pisząc "Biedermanna" diagnozował naiwność i ślepotę klasy średniej, niedostrzegającej zagrożenia brunatną siłą aż do momentu, w którym było za późno, żeby stawić jej opór. Nazywa rzeczy po imieniu - ideologia jest tylko przykrywką dla zabawy w bezwzględną przemoc. Dlatego wprowadza do rozgrywki postać naukowca, doktora filozofii (Przemysław Sejmicki), uwiedzionego przez działalność podpalaczy. W finale przyznaje się on do błędu - myślał, że terrorystom chodziło o ideę, a oni zamieniali okolicę w zgliszcza dla czystej zabawy.

Fischer nie daje nam wiele wskazówek interpretacyjnych, pozwalających osadzić dramat Frischa w konkretnym kontekście społeczno-politycznym - wystrój willi bohatera jest wyjęty z najgorszych snów początkujących projektantów wnętrz z lat 90., tajniacy wydają się być rodem z filmów Tarantino, konia z rzędem temu, kto rozszyfruje zagadkową obecność fortepianu, zawieszonego wysoko nad sceną (po sedesie z "Mirandoliny" i flamingu z "Kordiana" mamy kolejny element ciągu interpretacyjnych zagadek). Jeśli chodzi o reżyserię, to mimo otwierającego spektakl ostrego metalowego kawałka i niepokojących fragmentów wideo, całość ciąży a to w stronę mieszczańskiej farsy, a to kryminału spod znaku "Kobry". Aktorsko spektakl też jest zawieszony pomiędzy dwoma biegunami, wyznaczanymi przez dobrą, psychologiczną kreację spalającego się na scenie Łukaszewicza i teatr formy, reprezentowany m.in. przez Stankiewicz w roli Babette.

Może uchodźcy, może bezdomni

Jednocześnie wyświetlane na ekranach telewizorów płonące budynki, przywodzą na myśl współczesne akty terroru. A oskarżycielski ton wobec współczesnego liberała, bezradnego wobec przemocy i ustępliwego wobec obcych, których przecież nie sposób z góry o nic złego oskarżać i przed którymi trzeba otworzyć szeroko drzwi, wpisuje się dziś - być może wbrew intencjom reżyserki, a z całą pewnością autora - aż nadto wyraźnie w antyuchodźcze nastroje.

"Postaci z ulicy, może uchodźcy, może bezdomni, może jedni i drudzy wprowadzali publiczność do teatru, każdy otrzymał pudełko zapałekBiada nam, biada wam" - biada w recenzji na łamach wdolnymslasku.pl rzecznik Polskiego Marek Perzyński. Podchwytuje ten ton Tomasz Antoni Żak z ultraprawicowego tarnowskiego Teatru Nie Teraz: "Mamy, jak na dłoni uchodźców () To jest dokładnie to. Właśnie sami podpalamy Europę, dając im do ręki zapałki". Póki co, zapałki są w rękach artystów i nie sposób uciec od wrażenia, że ich zabawa z ogniem na scenie Polskiego przybiera niebezpieczny wymiar.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji