Infinitus
- "Pozwólcie, na chwilę, dwie, żebym był tylko i wyłącznie poetą przemijania, żebym był głosicielem przemijania, tym, który towarzyszy mu i który je odprowadza" - pisał lvo Andrić w "Przydrożnych znakach".
Czy owo przemijanie ma dla nas jakąś wartość; czy możemy z niego czerpać, czy jedynie z trwogą o nim myśleć? Bo przecież przemijanie to rozpad, to czyjaś śmierć, to - wreszcie - nasz kres. A więc trwoga przed niebytem. Niewielu z nas zostawi swój ślad na ziemi. O niewielu będą pamiętali potomni. A jednak każdy z nas rodzi się w historii, żyje w niej (tworzy ją?) i pozostaje w niej. Jest twórcą dziejów na miarę świata, kontynentu, państwa, miasta czy jedynie ulicy Zielonej. Ale z małego rodzi się wielkie. Może gdyby nie było doktorów Gibbsów i redaktorów Webbów z Grover's Corners, którzy przez 60 lat życia "jedynie" solidnie pracowali, wychowywali dzieci, dbali o rodziny i kwiaty w ogródku nie byłoby Mozarta, Einsteina, Petrarki?
Wilder Thorton Niven, amerykański powieściopisarz i dramaturg, pisał utwory na pozór proste, o zwykłych ludziach, o zwykłych czasach. Jednak temat był dla niego jedynie pretekstem do przemyśleń, tez moralnych, metafizycznych. Jego sztuki teatralne (m.in. "Niewiele brakowało", "Nasze miasto") to pole do eksperymentów z przestrzenią i czasem scenicznym. Bo jak opowiedzieć losy całego pokolenia z małego amerykańskiego miasteczka - Grover's Corners z "Naszego miasta" - na kilkuset stronach powieści czy w trzech scenicznych aktach? Jak zmusić w ciągu dwóch godzin do zadumy nad człowieczym losem inaczej niż eksperymentując z czasem?
W małym miasteczku żyją obok siebie dwie rodziny: doktora Gibbsa i redaktora Webba. Jak wszyscy wstają o siódmej, jedzą to samo na śniadanie, żony całują mężów przed wyjściem do pracy, dzieci wychodzą do szkoły, matki sprzątają, gotują, plotkują i czekają na powrót najbliższych. Jedyną odmianą w monotonii życia jest czyjś ślub lub pogrzeb. Pozornie nic się tu nie dzieje i nie zmienia A jednak upływa czyjeś życie. Właściwie nie warto o tym opowiadać. Więc po co? Pewnie będzie tyleż usprawiedliwień co widzów. Jedni użalą się nad przegranym życiem tamtych, inni pozazdroszczą tamtym tej oazy; jedni pomyślą o swoim losie, inni zastanowią się nad człowieczym losem w ogóle. Bowiem napomniał ten albo ci, którzy wymyślili czasy proste i złożone - pisał Edward Stachura w "Całej jaskrawości" - o jednym czasie wieczystym, infinitus. Który odmienia się tak: ja być, ty być, on być, my być, wy być, oni być Ciepłe nasze oddechy, którzy jeszcze żyjemy, i zimne teraz oddechy wszystkich, którzy żyli, mieszają się ze sobą, całują i płyną razem po utartych szlakach i magistralach, wszystkich dzikich rubieżach czasu i przestrzeni". Tadeusz Konwicki w "Rzece podziemnej, podziemnych ptakach" dodawał: "jeśliby nawet spalono mnie w piecu hutniczym, jeślibym sczezł na pył popielny, jeśliby płomień obrócił mnie w smugę dwutlenku węgla, to i tak bym został w drganiach fal, w trwałym promieniowaniu, w wiecznej kliszy odciśniętej w strasznej i niezrozumiałej materii czasu". Reżyser "Naszego miasta", Paweł Pochwała, przyjął założenia Thortona Wildera: skróćmy epizody do minimum, by jedynie dać tezy do przemyśleń. Zabiegowi temu służy postać reżysera-narratora (w tej roli Zbigniew Zapasiewicz), który odczytuje didaskalia, wybiegając w przyszłość opowiada dalsze losy bohaterów lub retrospektywnie mówi o początkach. Wprowadzenie narratora figlującego z czasem to bardzo dobry pomysł. Niestety, to zasługa amerykańskiego dramaturga, a nie polskiego reżysera. Paweł Pochwała dokonał natomiast innego zabiegu. Otóż pomieszał teatr słowa z teatrem gestu, prawie pantomimą. Dom to stół i krzesła; kościół to organy i czerwony chodnik. I to wszystko. Resztę trzeba sobie wyobrazić odczytując gesty aktorów. Ten zabieg formalny (trudno mi to inaczej nazwać), chyba nie wyszedł spektaklowi na zdrowie. To za bardzo rozprasza, zmusza do odczytywania oczywistych gestów, a przecież ważniejszy jest podtekst i na nim - wyłącznie - trzeba się skupić. Już reżyser - narrator wystarczająco gmatwa czas i przestrzeń. A przecież bohaterowie "Naszego miasta" to zwykli ludzie, którzy po prostu żyją. Jednowymiarowe spektakle o życiu najlepiej ogląda się chyba w tradycyjnym wydaniu, bo w nich to co niewidoczne jest najważniejsze. Tu właśnie" owo przemijanie, czyli "jedyna dostępna nam postać trwania, bo co nie przemija, jest jakby martwe lub nie urodzone. Przemijanie stanowi samo życie, najsilniejsze i wielkie nasze odczucie tego życia. Jest tym, czym w istocie my jesteśmy."