Artykuły

Dyl Sowizdrzał

Grigorij Gorin, współczesny dramatopisarz radziecki stworzył, W oparciu o szesnastowieczną opowieść o bohaterskim błaźnie niemiecko-flamandzkim, dramat opiewający tego to błazna jako wojny wyzwoleńczej, prowadzonej przez praojców współczesnych Holendrów z Hiszpanami. Dodajmy, że - biorąc pod uwagę charakter i skład społeczny walczących stron - była to wojna biednych z bogatymi, ludu z obcym najeźdźcą, prostaków ze szlachtą, protestantów z katolikami, chudych (Hiszpanów) z grubymi (Flamandowie), wojna więc wesołych ze smutnymi, żywiołowych z mistycznymi i w sumie - Karnawału z Postem.

Obrosła ona licznymi komentarzami humanistycznymi, była przedmiot*em licznych rozpraw. Walce kultury ludowego śmiechu z rządową powagą, ludowej witalności z oficjalną, śmiertelną uczonością poświęcił wspaniałą książkę jeden z najświetniejszych humanistów XX wieku - Michał Bachtin.

Zarówno więc Gorin jak i reżyser Ryłko mieli do czynienia z materiałem i łatwym i skomplikowanym zarazem. Gorin miał łatwiejsze zadanie o tyle, że znalazł w swojej przeróbce dość ponętne analogie do historii i teraźniejszości swego kraju, co zresztą zapewniło jego dramatowi sporą popularność. Gorzej miał Tadeusz Ryłko, albowiem pozostawała mu tylko uczoność bez aluzji, albowiem nie ma w polskiej kulturze możliwości i potrzeby wprowadzania do walki o dobro i prawdę ludzką ludowego śmiechu, który jest w naszej kulturze zastąpiony przez inne czynniki.

Widać to w przedstawieniu, które już na pierwszy rzut oka jest przeinterpretowane i przeliczone. Ta lekka ludowa komedia ze śpiewami objawia się więc nagle, w wydaniu naszego reżysera, jako uczona rozprawa już to z dziedziny humanistyki ogólnej, już też jako analiza problematyki rewolucji i reakcji. Na szczęście rozważania reżysera, prowadzone przy pomocy przyciężkich i zbyt dosłownych obrazów, zderzają się z dość oporną wobec intelektu materią tego rubasznego dzieła. Stąd pierwszy dysonans - oto te wesołe scenki ludowo-archaiczne obciążają się na scenie Bagateli nadmiernym, ciężkim i zbędnym bagażem. Składa się ten bagaż cała fura przedmiotów, rekwizytów, kostiumów, które przypominają raczej "Farfurkę królowej Bony" niż zamierzonego Breughela (malarz holenderski z tamtej epoki). Składa się na ten balast także nie ustalona konwencja aktorska, którą raz jest balladowo-komiksowe, brechtowskie odgrywanie scenicznej tezy, które kiedy indziej przeradza się w dość nienaturalnie wyglądający realizm, aby poprzez bajkowe udawanie (w stylu "ja jestem ten oklopny carodziej...") przejść do archaicznie-kabaretowego robienia oka do publiki, że to niby taka heca się tu odbywa na tej scenie.

Co prawda teza, iż jest to karnawał a może jeszcze "karnawał historii" dopuszcza niby wszystkie przebrania, to jednak ten eklektyzm formy (wraz z ragtajmowo-marszową muzyką A. Kaczyńskiego, który od awangardy przerzucił się do komercjalizmu w nie najlepszym stylo) wygląda mi raczej na bałagan intencji, myśli i przede wszystkim na brak gustu i jasnej decyzji artysty sceny, który nie wie co na niej ma być a czego zdecydowanie być na niej nie powinno. Stąd dobrze i przekonywająco zagrany szwarccharakter - Bohdan Grzybowicz pasuje raczej do Dostojewskiego niż do farsy (nawet historiozoficznej).

Także ciekawa aktorsko etiuda Dominiki Stecówny jako szalonej kobiety niezbyt dobrze znosi sąsiedztwo rewiowego, przystojnego i też w swojej konwencji niezłego Sowizdrzała (Henryk Nolewajka). Najlepiej może w konwencji spektaklu mieścił się Marian Czech, gdyby taka konwencja w tym spektaklu była. Bo inna zupełnie (jak w Artura Millera "Czarownicach z Salem") pojawia się w osobach Tadeusza Wieczorka i Stanisławy Waligórzanki - rodziców Dyla. - To nie karnawał, to kompendium wiedzy o historii dramatu czy zbiór cytatów z przemęczonej egzaminami pamięci studenta, któremu się wszystko ze wszystkim już kojarzy. W tym wszystkim najbliższy moich ideałów stylowych tej sztuki byli kat Jerzego Bączka i król Filip (Krzysztof Górecki). Ale znów sceny dworskie z rewiową Renatą Fijałkowską były nie do przyjęcia, bo ani to karnawał, ani to ludowa farsa jeno Feniks (czy wyśmiany czy nie - to na jedno wychodzi), ten na ul. św Jana w Krakowie.

Wojna między flamandzkimi partyzantami a Hiszpanami miała być, umowna, ale ich ryki przypominały już to poczynania ekipy telewizyjnego Janosika już też dźwięki wydawane przez bohaterów "Trylogii" w wersji "Powtórki z rozrywki" w PR. Dodajmy do tego bajzelmamę wyglądającą jak Matka Courage z Brechta a będziemy mieć obraz tej nie po kolei poukładanej teatralnej encyklopedii na scenie.

W sumie - ten lekki (choć sensowny) utwór przytłoczyła do desek sceny - materia teatru nadmiernie rozdmuchana przez nieopatrznego reżysera, który - jak uczeń czarnoksiężnika - rozpętał demony, którym podołać nie potrafił.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji