Artykuły

Odchodzę, póki czas

- Czasem mam poczucie, że teatr jest azylem przed tym, co się dzieje w polityce. Jeszcze bardziej się boję, żeby mi go politykierzy nie zabrali, więc zrodziła się we mnie myśl, że może lepiej samemu z niego uciec niż czekać, aż to się stanie - mówi lubelski aktor HENRYK SOBIECHART, który po 40 latach żegna się ze sceną.

Andrzej Molik: Rewelacyjne recenzje, aplauz publiczności, jubileuszowe zaszczyty, a Pan nie kryje, że chciałby rolą Zachedryńskiego w "Miłości na Krymie" [na zdjęciu] Mrożka pożegnać się z teatrem... Skąd taki pomysł?

Henryk Sobiechart: Naprawdę jestem człowiekiem szczęśliwym, spełnionym w tym zawodzie. Miałem szczęście grać wiele ról, czasami się udawały. Może więc trzeba zacząć czytać nie przeczytane książki, zająć się wnuczką w Warszawie, która się właśnie urodziła, wyjść z ciemności sceny?... To jest praca pomiędzy światłem, w którego blasku nas widzicie, a ciemnością, gdy zgasną reflektory i po omacku szukamy drogi przed kolejnym odsłonięciem kurtyny. Czasami myślę, że podobni jesteśmy do kopalnianych koni. A za oknem jest pięknie! Późno zauważyłem, że tak jest. Późno? Dlaczego? Bo teatr był w młodości moim azylem. Czasy gomułkowskie - trzeba to przypominać i mówić o tym młodzieży - to była ciemnota. Te hasła! Pamiętne: "Inteligencja - wrzód na zdrowym ciele ludzi pracy". Teatr stanowił ucieczkę od tej rzeczywistości. Ale i teraz nie jest lekko i czasem mam znowu poczucie, że teatr jest azylem przed tym, co się dzieje w polityce. Jeszcze bardziej się boję, żeby mi go politykierzy nie zabrali, więc zrodziła się myśl, że może lepiej samemu z niego uciec niż czekać, aż to się stanie.

Rola inteligenta Zachedryńskiego okazała się ważna, bardzo dobrze przyjęta...

- Dramat jest ważniejszy, ale i rola jest też jedną z najpiękniejszych jakie grałem, bo jest tak pięknie napisana. To geniusz Mrożka. On stworzył Zachedryńskiego, a nie ja. Ja tylko próbowałem odgadnąć, co Mrożek chciał powiedzieć. Statystycznie takie role nie zdarzają się często, raz na kilka lat, a ja nie chciałbym już czekać, że się znowu taka trafi. Wolałem zatem myśleć, że będzie ostatnia.

Może jednak wymienimy postacie, w których skórze czuł się Pan na scenie szczególnie dobrze?

- Nie miałem kiedy zrobić tych podsumowań. Przed premierą Mrożka trwały intensywne próby, rodziła się wnuczka. Siedzieliśmy z żoną, czekając na telefon z Warszawy do 5 rano. Przyszedłem na próbę nieprzytomny i myślałem, że mnie ktoś zamorduje, ale koledzy, włącznie z reżyserem, przyjęli to - kochani! - bardzo sympatycznie. Dopiero po premierze miałem chwilę, żeby przeczytać w programie spektaklu tekst Ani Nowak o mnie.

Wróćmy do rozmowy o teatrze i o Pańskich rolach.

- Możemy ją rozluźnić anegdotą teatralną. Nazywam ją - to niecenzuralne - przygodą z ptakiem. Kiedy grałem w "Antygonie", która była wielkim sukcesem Leszka Mądzika i wielką porażką aktorów, występowałem na scenie z sokołem. To był prawdziwy sokół, "pracujący" przy odganianiu innych ptaków przed samolotami na Okęciu. W rękawie - za radą trenera stojącego na każdym spektaklu za kulisami - miałem zawsze kawałek kurczaka, który sokołowi w kluczowym momencie dawałem. Kiedyś o tym zapomniałem i gdy przyszła ta kwestia, to stworzenie zaczęło mnie delikatnie dziobać w twarz. Jak się coś takiego przeżyje, to się zapomina, co się gra. A sokół potrafił być bestią. Kiedyś stał się sępem. Rzucił się na redaktora z mikrofonem, bo - jak wyjaśnił opiekun - ten przypominał przyrząd, który mu się w czasie treningu rzucało do aportowania. Ach, można jeszcze napisać, że mam drugi zawód.

A jakiż to?

- Kupuję części do komputera i mogę go złożyć. To efekt studiowania lotnictwa na Politechnice Warszawskiej. Moim hobby jest natomiast fotografia. Na zdjęcia trafia np. nasza ukochana kotka Kreska. Teraz zeszła na drugi plan, bo na pierwszym jest wnuczka. Ma na imię Oleńka, jak w trylogii. Preferencje są więc obecnie takie: moja wnuczka, moja kotka, a dopiero potem moje komedianctwo.

I mówić o nim uparcie Pan nie chce?

- Wolałbym rozmawiać o tym, jak mnie serce boli, że 120 lat temu zebrali się zamożni lublinianie i założyli ten teatr, chociaż musieli jeszcze iść z prośbą do rosyjskiego namiestnika, bo byliśmy w niewoli. A boli mnie dlatego, że w wolnej Polsce nie ma forsy na remont w tym samym gmachu teatru ruiny po filharmonii, która wygląda tak, jakby dopiero z niej wyszła armia okupantów.

Jednak rozmowy o dyrektorach Osterwy Pan nie uniknie. Ilu ich było?

- Za mojego grania siedmiu lub ośmiu. Pierwszym był Jerzy Torończyk, niesamowity człowiek, wielkiej klasy dyplomata, łagodzący zawsze nabrzmiewające konflikty w zespole. Reprezentował gatunek ludzi, który już wymiera. I był obok niego jako dyr. artystyczny szalony, poszukujący Kazio Braun. Jego bez wątpienia zasługą było, że wykreował tu Tadeusza Różewicza. Był z tym problem, bo władza uważała tego autora za nihilistę, a na KUL uważano dramaturga poetę za antychrysta. W tamtych czasach mój kolega - do tej pory - ze sceny Romek Kruczkowski powołał do życia Studium Dramaturgii Współczesnej. Czytaliśmy np. w MPiK-u rzeczy, których cenzura nie chciała puścić, albo w teatrze udawano, że sztuka jest za trudna. Braun kazał mi najpierw wyreżyserować "Kartotekę" w studium, a potem on to zrobił w Teatrze Osterwy. Ale najważniejszy był "Akt przerywany". Pojechaliśmy z nim na festiwal do Warszawy w grudniu, podczas wydarzeń gdańskich, a ludzie tak reagowali na każdy szczegół, np. otwartą lodówkę, że baliśmy się, że będą jakieś ekscesy i skończy się jak w 68 z "Dziadami" Dejmka. A na Wybrzeżu strzelano... Najważniejszym dyrektorem był dla mnie Ignacy Gogolewski. Przyszło mu dyrektorować w koszmarnych czasach stanu wojennego, ale był wspaniałym pedagogiem. Z lepszym nie spotkałem się od czasów szkoły. Żądnym sensacji mogę powiedzieć, że najlepsze recenzje miał w Życiu prawicowca Wolka. Były autorstwa samego naczelnego. W Warszawie żartowano, że Życie upadło, bo Wołek za dobrze pisał o Gogolewskim. Ważny dla mnie był "Iwanow" Czechowa w jego reżyserii. Mieliśmy występować w głównej roli na zmianę i stała się rzecz zupełnie niezwykła. Przyszedł do mnie i mówi: - Wiesz, Henryk, ty lepiej to grasz, ja nie będę cię w tym zastępował, ty pozostań na scenie. Może to nie była prawda, może grzeczność, ale on przecież nie musiał tego mówić.

Rola zgorzkniałego intelektualisty w "Miłości na Krymie" jest jakby stworzona dla Pana... Zgorzkniałego?

- Ja mam naturę człowieka niezadowolonego. Andrzej Waligórski pisał, że tylko niezadowoleni są napędem świata. W trzecim, współczesnym akcie gram od siebie. Nie podoba mi się to, co się dzieje w moim kraju. Nie podoba mi się, że Polska ma największe wśród krajów unii bezrobocie, najmniejszy wzrost gospodarczy i najtańszą siłę roboczą. Pytam się ekonomistów, profesorów: dlaczego? To pytanie człowieka zgorzkniałego? Bo i dlatego kultura ma się tak marnie. Film doprowadzono do upadku, a teatry egzystują tylko dlatego, że się trzymamy w kupie. Wie pan kiedy nie lubię Balcerowicza? Od wywiadu we wspomnianym Życiu, w którym dał pod zastanowienie, czy wszyscy podatnicy - skoro nie wszyscy chodzą do teatru - muszą płacić na teatr, dotować go. Cały cywilizowany świat dotuje, więc na czym polega ucywilizowanie profesora? W Niemczech jest kilkaset takich teatrów. Comédie Française jest dotowana od czasów Ludwika XVI i to w 99%, a najwięksi aktorzy mają udziały w teatrze. A u nas Łomnicki, aktor wybitny, żebrał po prośbie w całym kraju i nie miał gdzie zagrać. I tak to trwa. Teatr - ostatni bastion komunizmu, skansen.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji