Schyłek. Może już pora przejść od życia snem do życia jawą.
WRACA moda na lata sześćdziesiąte. Raz po raz wspomina ktoś, że były one wspaniałe, barwne, szalone. Warte, tęsknej łezki.
W tamtych latach dziewczęta nosiły krynolinki na szeleszczących halkach, a chłopcy zapuszczali długie włosy, telewizja demoralizowała nas frywolnym dekoltem Kaliny Jędrusik, wszyscy starali się być nieco bardziej kolorowi, rozluźnieni i otwarci, mimo siermiężnego socjalizmu Gomułki. Wszystko to prawda, jak i to, że na dobrą sprawę nie mamy zbyt wielu powodów, by ciepło wspominać tamtą dekadę, zwłaszcza, że w sumie był to jeden gigantyczny kac po odtrąbionym październiku. I tylko teatr polski ma prawo zapisać tamten czas po stronie zysku historycznego bilansu. Przecież nawet zdjęcie arcydramatu Mickiewicza z repertuaru w sumie przysłużyło się teatrowi, wpisując klasykę romantyczną w nurt bieżącej walki społecznej. XIX-wiecznym wieszczom narodowym samo Biuro Polityczne i wysoki urząd cenzorski przywróciły sztandarową rolę polityczną. A poza tym były to istotnie złote lata wielkich inscenizacji, olśniewających odkryć repertuarowych, awangardowych poszukiwań (i znalezisk), apogeum sławy Grotowskiego, karnawał scen studenckich, nasz teatralny "Drang und Sturm" połączone z aurea aetas. Zwłaszcza dziś, ów odległy czas jawi nam się jako raj utracony, z którego wygnaliśmy się nie tylko sami, ale i ochoczo. Inna sprawa, że pamięć mamy wybiórczą. Zacierającą wspomnienia wizyt na Mysiej, czy w "białym domu", a utrwalającą premiery młodego Jarockiego czy Swinarskiego, szokujące spektakle Szajny, pełnego jeszcze wigoru Dejmka, dobre lata Hanuszkiewicza, wystrzałowe przedstawienia: STU, "Siódmego Dnia", "77", "Kalambura"... Ou sont les neiges d'antan?
*
Zimę mamy lekką bez śniegów i oto nagle, przypadkiem wynurzyło się wspomnienie teatralne tej odległej przeszłości. Ale wygrzebało się ono jakby spod śmiecia największego targowiska postkomunistycznej Europy: placu Defilad w Warszawie. A też z okazji dwu premier w dwu teatrach Pałacu Kultury - Dramatycznego i Studia: "Metamorfoz" wg Owidiusza i "Miasta liczącego psie nosy" wg Grzegorzewskiego. Sala im. Haliny Mikołajskiej jest resztką dawnego Teatru Dramatycznego. Podobnie jak i tam niegdyś, gra się tu lepsze i gorsze sztuki, ma swoje wzloty i upadki, ale raz po raz potrafi zaskoczyć zjawiskiem godnym uwagi. Poza tym nie dzieli "stołu i łoża" z żadnym przygodnym show-bussinesmanem, ani musicalową pop-kulturą I tu właśnie można od czasu do czasu spędzić tak interesujące wieczory, jak w zeszłym roku na "Ach, Combray..." czy "Mewie", spektaklach zupełnie różnych, lecz wyjątkowych, o wielkiej urodzie, smaku i samodzielności inscenizatorskiej. Nic dziwnego, że były one pilnie przez widzów frekwentowane.
"Ach, Combray..." to adaptacja sceniczna Prousta, pomysł - jak sądziłem-szalony, nie do urzeczywistnienia. Głównie dlatego że teatr adaptuje dla swych potrzeb przede wszystkim akcję, nie klimat powieści. Tymczasem wielkość proustowskiej literatury polega nie na tym, co się dzieje "W poszukiwaniu straconego czasu", lecz jak to zostało opisane. Cały smak jest w powolnym rytmie prozy, konstrukcji każdego zdania, wnikaniu w detal, szczegół, bez gubienia się w opisie. To właśnie piętrzy przed adaptatorem góry przeszkód. Tymczasem Waldemarowi Matuszewskiemu adaptatorowi (wraz z Robertem De Quelen) i inscenizatorowi w jednej osobie, udała się rzecz niemożliwa. Po prostu pokazał prawdziwego Prousta w teatrze. W całej subtelnej urodzie, elegancji, dbałości o każdy drobiazg, spokoju niekiedy kraszonej uśmiechem narracji, pełnej dystansu i zarazem czułego pochylenia się nad relacjonowaną historią Człowiek mało cierpliwy, którego nie stać na przebrnięcie przez lekturę powieści, po wyjściu z "Ach, Combray..." może być pewny, że obcował z autentycznym Proustem, a nie jego brykiem powieści.
Czechowa wystawialiśmy często i rozmaicie. Od znakomitych, akademickich "Trzech sióstr" Axera, poprzez szyderstwo Hanuszkiewicza, aż po plastyczne eksperymenty Grzegorzewskiego. Andrzej Domalik "poszedł na całość":pokazał "Mewę" tak, jakby sobie mógł dziś zamarzyć tylko Konstanty Sergiejewicz Stanisławski. Z wysmakowanymi pauzami, przeżywaniem aktorskim, "swierch zadaczą" i całym bagażem "metody". A równocześnie odrobiną ironii i dowcipu tak bezskutecznie dopomina się Czechow w teatrze. Wszystko na tle przestrzennej, skrótowej i poetyckiej scenografii, dalekiej od naturalizmu, ale bliskiej dziełu. Dzięki wsparciu tego zamysłu przez wyborne aktorstwo powstało olśniewające przedstawienie. Takie, na które należy posyłać studentów szkoły teatralnej, aby na własne oczy zobaczyli, na czym polega metoda Stanisławskiego, i gorąco namawiać zwykłych ludzi, którym wciąż jeszcze marzy się obcowanie z teatrem mądrym i pięknym, słowem: Artystycznym.
*
Liczyłem na pełen sukces przeniesienia na scenę "Metamorfoz" Owidiusza. Tematów obfitość, akcja jak u Spielberga, literatura najwyższej klasy. Same atuty. Reżyser i adaptator tekstu Michael Hackett wyszedł z płodnego teatralnie założenia, by przełożyć to wszystko na pantomimę. A tymczasem... Był pomysł, ale zabrakło narzędzi do jego urzeczywistnienia. Hackett nie wykazał się wyobraźnią przestrzenno-ruchową i talentem w pomysłach pantomimicznych, aktorzy dramatyczni nie byli w stanie zastąpić mimów. Także podparcie się samym tekstem okazało się żałośnie nieporadne. Narratorzy opowiadali przebieg wydarzeń, podczas, gdy aktorzy ilustrowali to ruchem. W sumie - miast poezji i pantomimy - mieliśmy na scenie szamotaninę, gwałtowne skoki, histeryczne gesty i porażenie nieporadnością. Na dobitkę posługiwanie się łaciną było na takim poziomie, za który mój profesor od tego języka, pani Majka, stawiała u Reja, już w II-ej gimnazjalnej dwóje. Pewien zdolny reżyser, utalentowany dyrektor teatru i fatalny urzędnik państwowy, na którego napatoczyłem się w szatni, powiedział mi, że te "Metamorfozy" przypominają mu żywo teatr studencki z lat sześćdziesiątych. I tu i tam pomysł był wart nieporównanie więcej niźli wykonanie. Tylko, że wówczas niedościgłym wzorem był Grotowski, a teraz Tomaszewski. Obydwaj zresztą z Wrocławia.
Wychodząc z Teatru Dramatycznego trafiamy do Teatru Studio. Niegdysiejszy Klasyczny. Pod koniec lat sześćdziesiątych, na fali rozrób partyzanckich, został on oddany w pacht ulicy Rakowieckiej. Szefem placówki mianowano wówczas niejakiego Ireneusza Kanickiego, słabiutkiego aktora, ale potężnego karierowicza. Jego czołowym osiągnięciem inscenizatorskim stała się składanka piosenek partyzanckich "Dziś do ciebie przyjść nie mogę". Dzieło to polegało na tym, że zespół Teatru Klasycznego, odziany w panterki, z narodowymi opaskami na ramieniu, uzbrojony w wypożyczone z MSW pepesze, steny i schmeissery raźnie maszerował w kółko po scenie i śpiewał. Jak partyzanci. To jest dziarsko, głośno i fałszywie. Poza tym właściwie nic się nie działo. Jedynie na widowni raz po raz jakaś starsza osoba roniła łezkę, wspominając chmurną i górną młodość akowską, a następnie wiek męski - wiek klęski spędzony we Wronkach, Barczewie, czy wprost na Rakowieckiej. Za życiorys. Tak bezpieka wykombinowała sobie wyrównanie rachunków krzywd, połączone z missa solemnis ku czci gen. Moczara, który niedawno z dobrego serca przestał zamykać do pudła niegdysiejszych akowców. Nieszczęsny Kanicki wszem i wobec tłumaczył, że nie jest kierownikiem zespołu MSW, tylko dyrektorem państwowego teatru Klasycznego. Nie bardzo mu wierzono. Potem zdarzyło się kilka nieprzewidzianych rzeczy. Między innymi partyzanci poszli w odstawkę, Kanicki stracił teatr, a w końcu zaplątany bodaj w aferę diamentową znalazł się w więzieniu. Skończyły się żarty, zaczęły schody... W 1982 roku inscenizator partyzanckiego musicalu powiesił się w celi więziennej. Po Kanickim teatr objął Szajna. Przemianował na "Studio" i zrobił zeń ważną prekursorską placówkę artystyczną W kolejnych (niektórych znakomitych) spektaklach starał się udowodnić, że świat to Auschwitz, a Auschwitz - to świat. Niewątpliwie był to kolejny model teatru kombatanckiego, tylko na jakim piętrze myśli, sztuki i moralności. Grzegorzewskiego - reżysera tej samej co Szajna scenograficznej proweniencji - kolejnego dyrektora "Studia", także w końcu dopadł genius loci. W dziesiątą rocznicę ogłoszenia stanu wojennego wystawił widowisko pt. "Miasto liczy psie nosy". Akcja rozgrywa się w czasie jednej nocy grudniowej. Trwa od jedenastej wieczorem do świtu następnego dnia. Na placu przed katedrą, potem w katedrze - jak pisze inscenizator. Jest to więc kolejne dzieło kombatanckie. Tym razem skomponowane ku czci solidarnościowej walki. Skonstruowane w charakterystycznej dla Grzegorzewskiego manierze plastycznej stanowi swoistą szaradę cytatów z Joyce'a, Szekspira i Eliota, o czym zresztą lojalnie uprzedza program teatralny. Odgadywanie właściwej przynależności strzępków poszczególnych tekstów stanowi zadanie godne intelektualnej publiczności, która udaje, że wszystko pojęła. Kto smakuje w Grzegorzewskim, wychodzi z przedstawienia z satysfakcją jakiej dostarczyło mu kilka interesujących scen. Kto go dotąd nie trawił i tym razem nie nabierze apetytu. Każdy więc zostaje przy swoim. Mnie napawa obawą jedynie fakt, ze w jednym i tym samym miejscu straszy od lat duch kombatancki. Przez coraz to inne wywoływany medium, kolejne pokolenia, coraz inną sprawę. Może już pora przejść od wspomnień do normalności, od życia snem do życia jawą od rocznicowego świętowania do codziennej roboty? Przepraszam za nietakt, płaskość propozycji i szarganie świętości, ale rzeczywistość skrzeczy. Lata sześćdziesiąte mamy za sobą tak samo jak i osiemdziesiąte. Weszliśmy w fin de siecle.