Artykuły

Z rodzinnym zdjęciem w tle

- Artyści mojego pokolenia przez wiele lat mieli tę literaturę w pogardzie, w naszym środowisku traktowaliśmy ją jako materiał dla teatru mieszczańskiego, odrzucaliśmy jako zbyt konwencjonalną, ograniczającą, za mało brutalną, trzymającą widza na dystans. I dopiero tłumacząc Williamsa, zachłysnąłem się tym typem teatru - teatru psychologicznego - mówi Jacek Poniedziałek. Aktor Nowego Teatru, autor przekładów sztuk (m.in. Tennessee Williamsa), wyreżyserował w Teatrze im. Kochanowskiego w Opolu "Szklaną menażerię". Spektakl w piątek i sobotę będzie można zobaczyć w Warszawie.

Dorota Wyżyńska: "Staram się oddać ducha danej sztuki, a nie być wiernym jej literze" - mówiłeś w wywiadzie przed premierą "Kruma". Dokładnie 10 lat temu przetłumaczyłeś pierwszą sztukę Hanocha Levina, to był jeden z twoich pierwszych przekładów.

Jacek Poniedziałek: Jeszcze przed "Krumem" - wspólnie z Krzyśkiem Warlikowskim - tłumaczyliśmy "Oczyszczonych" Sarah Kane. Ale ani przy okazji pracy nad dramatem Levina, ani nawet dwa lata później, zajmując się tłumaczeniem "Aniołów w Ameryce" Kushnera, nie spodziewałem się, że mnie to tak pochłonie, że teatry i wydawnictwa będą zamawiać u mnie kolejne przekłady. Pracowałem nad tłumaczeniami na użytek spektakli, które robił Krzysiek. Traktowałem to zadanie jako zwykłe chałupnictwo. Osłuchałem się z językiem teatru przez lata pracy na scenie. Tylko tyle. Albo aż tyle.

Za swoją pracę translatorską zostałeś właśnie nominowany do Nagrody im. Tadeusza Boya Żeleńskiego. Zaskoczenie?

- Znalazłem się w grupie siedmiu nominowanych, w niesamowicie szacownym gronie. Nieco zawstydzony, bo nie jestem przecież lingwistą. Jestem aktorem, tłumaczem - samoukiem, z dorobkiem dwudziestu trzech przekładów. Zszokowało mnie to, nie spodziewałem się tego. A jednocześnie gigantyczna radość i motywacja do dalszej pracy.

Tłumaczyłeś teksty Levina, Kushnera i Sarah Kane, Neilsona, Bovella, Kelly'ego, Millera, Albeego. I wreszcie Williamsa. Dzięki twoim przekładom autor "Szklanej menażerii" powrócił na polskie sceny. Dlaczego się nim zająłeś?

- Moja przygoda z Tennessee Williamsem zaczęła się od "Tramwaju..." Przygotowałem roboczy przekład sztuki dla Krzyśka Warlikowskiego, który pracował nad tym tytułem w Paryżu. Tekst trafił w ręce Daniela Lisa - redaktora z wydawnictwa "Znak", który wpadł na szalony pomysł antologii Williamsa w moim przekładzie. Projekt był ryzykowny, antologia dramatów to propozycja dla wąskiej grupy, nawet poezja cieszy się większym zainteresowaniem wśród czytelników. A jednak udało się, "Znak" wydał książkę, która zresztą sprzedała się dość szybko w całym nakładzie.

Przetłumaczyłem sześć sztuk Williamsa, w antologii znalazło się pięć. Zajęło mi to półtora roku. To była długa przygoda, zamieszkałem w głowie niezwykłego pisarza, patrząc na świat jego oczami, wchodząc w jego język, w jego sposób myślenia, w ciąg skojarzeń. Wybrałem się w niezwykłą wędrówkę po jego wyobraźni.

Teatr w Opolu zaproponował ci reżyserię jednej ze sztuk Williamsa. Ty miałeś wybrać tytuł?

- Decyzja przyszła szybko. Doszedłem do wniosku, że skoro to moja pierwsza poważna teatralna produkcja, już nie offowa, jak te poprzednie, ale z aktorami zawodowymi, w teatrze instytucjonalnym, to muszę mieć komfort. Zależy mi na twórczej przygodzie, ale bezpiecznej, bez szaleństw. Wybrałem tytuł, w którym są tylko cztery postaci, ale co ważniejsze - sztuka dotyczy bliskich mi spraw.

Opowiada o rodzinie.

- O takiej rodzinie, jaką ja sam miałem. Rodzinie żyjącej w biedzie, bez ojca, ze znerwicowaną matką i z nadwrażliwym młodym chłopakiem, który ma artystyczne ambicje, a musi pracować w hurtowni.

Ten chłopak to ty?

- Przypomina mnie z czasów, kiedy uczyłem się w zawodówce. Do technikum się nie dostałem, bo miałem za słabe oceny z przedmiotów ścisłych. Z polskiego miałem same piątki, ale nikt na to nie zwracał uwagi. W domu była bieda, a zawodówka telekomunikacyjna dawała szansę na niezłą pracę. Po zawodówce poszedłem do technikum elektronicznego. I wtedy założyłem z kolegami teatr. Tak zaczęła się przygoda mojego życia. W ciągu dnia uczyłem się o prostownikach i kondensatorach, a wieczorami chodziłem do Starego Teatru, zanurzałem się w świecie Witkacego albo Kubina, oglądałem przedstawienia Krystiana Lupy, z których niewiele rozumiałem, ale czułem, że to jest dla mnie coś bardzo ważnego. Doświadczenie formacyjne.

Tom, bohater "Szklanej menażerii", też jest rozdarty między tym, co musi robić na co dzień i tym co mu w duszy gra, co go inspiruje. Po ucieczce ojca musiał szybko dorosnąć, jest jedynym żywicielem rodziny. Siostra Laura, która jest niepełnosprawna i trochę autystyczna, oraz bezrobotna matka są na jego utrzymaniu. Są jego wyrzutem sumienia, jego kulą u nogi, to właśnie one ściągają go na ziemię. Wie, że nie może ich zostawić bez męskiej, ojcowskiej niemal opieki, jednak w końcu podejmuje to ryzyko, zrzuca z siebie ten ciężar, żeby się uwolnić, żeby stworzyć siebie.

"Szklaną menażerię" Williams dedykował siostrze. W sztuce pojawiają się wątki autobiograficzne.

- Williams nawiązuje do historii ze swojego życia, do swojej bardzo specyficznej relacji z siostrą Rose. Dlatego sceniczną Laurę w szkole nazywano "Blue Roses". Kiedy byli nastolatkami, on huknął na nią, krzyknął, po czym trafiła do szpitala, bo była nadwrażliwa, cierpiała na zaburzenia psychiczne. Przeszła zabieg lobotomii, którego skutkiem były nieodwracalne zmiany psychiczne. Williams przez całe życie miał wyrzuty sumienia, że to przez niego. Dbał o nią, płacił za jej kuracje, zabierał na premiery, na bankiety, przedstawiał całemu światu, któremu jawiła się jako ekscentryczka, osoba trochę odklejona od rzeczywistości, ale łagodna i dobra.

W twoim spektaklu też są osobiste wątki. Na plakacie jest zdjęcie twojego ojca?

- Pracując w Opolu, czasem wpadałem do domu w Krakowie, do mamy. Pewnego dnia zajrzałem do albumu rodzinnego. I trafiłem na niezwykle piękne zdjęcie ojca. Młody mężczyzna z papierosem, ojciec miał wtedy 19 lat. Zmarł bardzo wcześniej, w wieku 39 lat, ja miałem niecałe pięć, prawie go nie pamiętam. Zdjęcie zamieściłem na plakacie, ale też wykorzystaliśmy je jako element scenografii. Wisi w ramce na ścianie. Ojciec jest piątym, nieobecnym, bohaterem dramatu - punktem odniesienia, wyrzutem sumienia, adresatem żalów, nienawiści i zazdrości matki.

Z domu zabrałem też drugie zdjęcie - ślubne moich rodziców. Na ścianie w pokoju rodziny Wingfieldów jest ślad po fotografii, która spadła za kanapę. W pewnym momencie ktoś odsunie łóżko i ją znajdzie, wyciągnie. Zdjęcie ze ślubu - wspomnienie chwili szczęścia. Ten ślad po nim zostaje na ścianie i w sercu. W naszej scenografii jest jeszcze jeden osobisty element - moje świadectwo komunii z 1972 roku z Krakowa. Totemy mają metafizyczną siłę.

Jak się czujesz w nowej roli - reżysera?

- To doświadczenie nauczyło mnie - aktora większej cierpliwości dla reżyserów. A z drugiej strony byłem pełen podziwu dla aktorów, że moje często chaotyczne wyobrażania, marzenia, mrzonki umieli tak skutecznie i tak szybko zrealizować.

W wielu szkołach teatralnych na świecie studiuje się równocześnie aktorstwo i reżyserię, poznaje się teatr z obu stron. I myślę, że jest to słuszne.

Czego wciąż nie umiem? Co jest moim problemem? Kilka dni przed premierą napisałem do Redbada Klijnstry, że się niepokoję, bo aktorzy są niepewni, nierówni, popadają czasem w banał. A on na to: "Bo nie oddałeś im spektaklu, nie oddałeś go w ich ręce. Nadal pewnie im nie ufasz, strofujesz, dajesz uwagi". Myślę, że tak rzeczywiście było, bo jestem niestety pedantycznie dokładny, chciałem, żeby do premiery doszli w stuprocentowo dobrej formie. A to się przecież nigdy nie udaje, bo na premierach jest zbyt silne parcie, nieznośne napięcie. Nauczyłem się, ze trzeba umieć odpuścić.

Nowy Teatr zaprosił twój spektakl do Warszawy. Obawiasz się zderzenia ze stołeczną publicznością?

- Warszawska publiczność jest bardzo wymagająca, bardzo wyrobiona i bardzo zepsuta. Więc jasne, że mam obawy. Krytykuje się ją, że lubi grzeczny, mieszczański, bulwarowy teatr. A przecież mamy tu rzeszę ludzi, którzy potrzebują intensywnych przeżyć teatralnych, ale niekoniecznie w "postdramatycznej" konwencji. Na nich właśnie liczę.

Ja też coraz chętniej oddaję się teatrowi, którym do niedawna trochę gardziłem. Jeżdżę po Polsce, oglądam przedstawienia, w których użyto moich przekładów. W tej chwili granych jest dziesięć spektakli, w planach kolejne tytuły. W kwietniu w Teatrze Studio premiera "Laleczki" ("Baby Doll") w moim tłumaczenia. Tę sztukę, a właściwie scenariusz filmowy Williamsa, mam zamiar sam wystawić w przyszłym roku w Szkole Filmowej w Łodzi. Teatr Imka chce, żebym wyreżyserował u nich "Słodkiego ptaka młodości". W Teatrze Polonia w zimie odbędzie się premiera "Kto się boi Virginii Woolf" Albee'ego w moim tłumaczeniu i w mojej reżyserii. To jest teatr psychologiczny, teatr opowieści. A kto powiedział, że nie można go połączyć z teatrem, jaki uprawia Krzysiek Warlikowski? Przy pomocy tekstów Williamsa czy Arthura Millera też można opowiedzieć o sobie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji