Artykuły

Łódź. Premiera filmu Mumio w maju

"Hi Way" [na zdjęcia] Jacka Borusińskiego z Mumio już 3 maja będzie miała światową premierę. To szczególna, bo trzynasta produkcja łódzkiego Opus Filmu.

"Hi Way" Jacka Borusińskiego z kabaretem Mumio już 3 maja będzie mieć światową premierę. To szczególna, bo trzynasta produkcja łódzkiego Opus Filmu. Nieprzypadkowo właśnie 13-go, "Gazeta" zapytała Piotra Dzięcioła o tę i inne premiery filmowe.

Jakub Wiewiórski: Pierwszy film wyprodukowany przez Opus Film powstał 14 lat temu. Czy dużo się od tego czasu zmieniło?

Piotr Dzięcioł, producent filmowy, właściciel Opus Filmu: Zasady finansowania produkcji filmowej zmieniają się nieustannie. To nasz największy problem, że nie wiemy, co nas czeka za sześć czy dwanaście miesięcy. Struktury mające wspierać polską kinematografię dopiero się kształtują, zaczynają funkcjonować. Wydaje mi się, że zmiany takie jak m.in. powołanie Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, idą w dobra stronę. W jakiś sposób też w tym uczestniczę. Jestem ekspertem Instytutu, producentem, który stosunkowo dużo robi oraz szefem koła producentów filmów fabularnych przy Krajowej Izbie Producentów Audiowizualnych.

Jako producent jest Pan bardzo aktywny. W tym roku doczekamy się w kinach aż czterech filmów zrealizowanych przez Opus Film. Pierwszy to "Hi Way". Ale raz już termin premiery został przesunięty...

- Teraz już data premiery się nie zmieni. W marcu, w ten sam dzień, co "Hi Way", miał wejść "Francuski numer". Uważałem, że źle by się stało, gdyby jednego popołudnia w repertuarach pojawiły się dwa filmy drogi, które na dodatek mają widza bawić.

Jednak "Hi Way" to inny, zdecydowanie bardziej subtelny, typ humoru. Dlaczego właśnie taki film zdecydował się Pan wyprodukować?

- Zaczęło się od tego, że to, co Jacek Borusiński, Darek Basiński i jego żona robią, autentycznie mnie śmieszy. Moim zdaniem ich poczucie humoru jest bliskie humorowi Kabaretu Starszych Panów. To inny dowcip niż w typowych polskich komediach. Dlatego nie reklamujemy "Hi Way" jako komedii, bo to słowo kojarzy się ostatnio w polskim kinie z głupawymi komedyjkami gangsterskimi. A to nie jest film, na którym człowiek rechocze. "Hi Way" dobrze się ogląda, a po wyjściu z kina człowiek jest w troszeczkę lepszym nastroju, niż był, zanim do niego wszedł.

Czyli podejmuje Pan spore ryzyko. Bo publika woli, żeby było łatwo i romantycznie.

- To rzeczywiście nie jest kino dla masowej publiczności, bo ta wybiera filmy łatwe. Nawet jak się określa filmy takie jak "Tylko mnie kochaj" czy "Ja wam pokażę" jako komedie romantyczne, to tak naprawdę komedii tam nie ma. W przypadku obu walentynkowych hitów, ich producenci nie ukrywali, że liczą na publiczność, która ogląda telenowele. Ale abstrahując od oceny tych filmów, dobrze się stało, że na polskie tytuły poszło do kin prawie trzy miliony ludzi. Może jeszcze wrócą.

"Hi Way" to nie jedyna tegoroczna premiera Opus Filmu...

- 12 maja trafi do kin "Masz na imię Justine" Franco de Peny. Oprócz normalnej dystrybucji kinowej, zaproponujemy szkołom tanie bilety na seanse przedpołudniowe. Doszliśmy do wniosku, że dobrze by było, gdyby film obejrzało jak najwięcej młodych dziewcząt. Bo to opowieść o naiwnej nastolatce, która została zmuszona w Niemczech do prostytucji.

A kiedy zobaczymy kinowe debiuty twórców doskonale przyjętych filmów krótkometrażowych? Myślę o "Swobodnym jeźdźcu" Adama Guzińskiego i "Z odzysku" Sławomira Fabickiego?

- Premierowo pokażemy je na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. A do kin chcemy wejść jesienią, już po Gdyni, i po festiwalach zagranicznych. Gdyby udało się na nich dostać nagrody, pomogłoby one dotrzeć obrazom do polskiej widowni. To kino artystyczne. Dobre, ale wymagające wyrobionego widza. W "Z odzysku" młody bokser, który żyje w biedzie, gdzieś w Polsce B, wkracza w życie. Miota się między pracą w cementowani, chlewni a miejscowym gangsterem. To opowieść o walce między dobrem a złem. "Swobodny jeździec" jest adaptacją krótkiego opowiadania norweskiego pisarza Tarjei Vesaasa, tego samego, według którego "Ptaków", Witold Leszczyński nakręcił "Żywot Mateusza". To historia niemocy twórczej pisarza, który po odniesieniu sukcesu wynosi się na wieś. Dopiero zdarzenia, których jesteśmy w tym filmie świadkami, powodują że wraca wena i miłość do żony. To wystudiowana opowieść dla smakoszy, z pięknymi zdjęciami Joli Dylewskiej.

Czy na pewno zdecyduje się Pan na dystrybucję kinową tych filmów? A może myśli Pan o skopiowaniu pomysłu udostępniania ich przez internet, jak to się ma stać z "Odą do radości"?

- Zobaczymy, co ten eksperyment przyniesie. Jestem bardzo ciekawy, bo film Adama Guzińskiego nawet lepiej się ogląda w skupieniu, w zaciszu domowym. To na pewno nie jest film, który może przy takiej strukturze widowni, jaką mamy, liczyć na masowego widza.

Wspomniał Pan o planach festiwalowych. A gdzie teraz można oglądać wyprodukowane przez Pana filmy?

- "Mistrz" Piotra Trzaskalskiego ma za sobą pokazy w Wiesbaden. To festiwal w Niemczech, ale koncentrujący się na przenikaniu kultury wschodu i zachodu. Są tam pokazywane filmy z naszej części Europy. A i "Mistrz", i "Masz na imię Justine" zostały zaprezentowane na przeglądzie polskich filmów w Sankt Petersburgu.

Na zakończenie chciałbym Pana zapytać o najbliższe plany producenckie?

- Zrealizujemy "Lekcje pana Kuki" Dariusza Gajewskiego, reżysera "Warszawy", koprodukcję polsko-austriacką, której budżet mamy już zamknięty. Inny projekt to "Zandka wycierać buty". Zrobi ją Maciek Sterło-Orlicki, chłopak, który skończył Szkołę Andrzeja Wajdy. Mamy bardzo dobry scenariusz, chcemy zacząć późną jesienią.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji