Artykuły

Anna Ludwicka-Mania: Być pewnym swoich marzeń

- To dla mnie bardzo miła i radosna chwila. Tego typu wyróżnienia, nadają sens naszej pracy. Z drugiej strony, zawsze trzeba rzetelnie wykonywać powierzone zadania - mówi Anna Ludwicka-Mania, aktorka Teatru im. Norwida w Jeleniej Górze, laureatka nagrody publiczności - Wytrycha do Serc Publiczności 2017 w plebiscycie Nowin Jeleniogórskich na najpopularniejszego artystę regionu.

Pretekstem do naszej rozmowy jest Wytrych do Serc Publiczności, który Pani otrzymała. Czy takie nagrody mają znaczenie dla aktora? Czy one go motywują do pracy, inspirują, czy przeciwnie?

- To dla mnie bardzo miła i radosna chwila. Tego typu wyróżnienia, nadają sens naszej pracy. Z drugiej strony, zawsze trzeba rzetelnie wykonywać powierzone zadania. Przez chwilę może się wydawać, że już się niczego nie musi, ale nie - absolutnie nie! W tym zawodzie za każdym razem zaczyna się od początku. Każda kolejna premiera jest nowym sprawdzianem. Cieszę się, że ktoś mnie zapamiętał, docenił. Super, ale wiem, że to jest tylko kolejny etap w moim życiu i po prostu trzeba iść dalej. Nigdy nie zapominam o procesie twórczym, który dla mnie jest najważniejszy. Końcowy efekt może mnie satysfakcjonować, kiedy poprzedzony jest ciężką pracą - dopiero po jej wykonaniu mogę wyjść na scenę. Po prostu.

Jaką część siebie "sprzedaje" Pani w postaciach, które Pani gra, a na ile jest to warsztat lub zawodowe doświadczenie?

- Ja jestem typem emocjonalnym. Muszę poczuć coś w środku i zawsze staram się przenieść to na scenę. Czasami, podczas prób, kiedy improwizujemy, reżyser oczekuje od aktorów jakiejś emocji w konkretnej scenie. Moim zadaniem jest tych emocji poszukać, muszę je poczuć i zapamiętać, by potem podczas spektaklu umieć je odtworzyć. Zawód aktora polega na pracy z pamięcią - jest to pamięć emocjonalna

i pamięć ciała. Gra na scenie jest jak jazda na rowerze albo na rolkach czy łyżwach. Nawet po długiej przerwie wystarczy uruchomić jakiś element i już wszystko wraca.

Wróćmy na chwilę do początku: "Już w szkole średniej marzyłam o aktorstwie..."

- Oczywiście! Nawet w podstawówce. Bardzo wcześnie wiedziałam, że chcę zostać aktorką. Nie wiem - od 6. roku życia? Można powiedzieć, że to było moje marzenie; bardzo mi się podobało, że wychodzę i coś mówię, coś przedstawiam. Zawsze byłam pierwsza, żeby coś zaśpiewać, coś zatańczyć. Jako dziecko nie wstydziłam się niczego, nie miałam żadnej tremy. A potem, kiedy człowiek dojrzewa, zaczynają go ogarniać jakieś wątpliwości, zaczyna dorastać, pojawiają się kompleksy - wtedy to przestaje już być takie proste. Pamiętam konkursy recytatorskie. Chodziłam wtedy do liceum, to był pierwszy "zimny kubeł" na moją głowę. Zupełnie się tam nie potrafiłam odnaleźć, nie rozumiano mojej energii, temperamentu, mojego poczucia humoru. Wtedy powiedziałam sobie: "Anka, jak chcesz być aktorką, to nią będziesz". I jakoś tak moje losy się potoczyły, że jestem tu.

Czy teatr w Jeleniej Górze to był przypadek, wybór, czy ktoś Pani poradził, żeby się tutaj zaangażować? Jak to się stało, że jest Pani w Teatrze Norwida?

- Byłam na czwartym roku studiów w szkole teatralnej i, jak większość moich kolegów, szukałam pracy. Po prostu. Wysyłało się najpierw listy, całe swoje CV, wykonywało się dziesiątki telefonów, jeździło się na rozmowy - umówione albo spontaniczne, czyli:

"Dzień dobry, chciałabym porozmawiać z dyrektorem". Tak było w wielu teatrach, zaczynając od Warszawy. Byłam w Szczecinie, w Poznaniu, Bydgoszczy, w Toruniu, w Elblągu. Byłam w bardzo wielu teatrach - w większości dyrektorzy byli bardzo mili i mówili: "Bardzo mi miło, że pani do nas przyjechała, proszę zostawić swoje dokumenty, odezwiemy się". I tak za każdym razem. W Jeleniej Górze było inaczej. Kiedy dyrekcję objął Wojtek Klemm, po prostu zorganizował casting dla młodych aktorów, by wyłonić najlepszych. Odbył się pierwszy etap castingu, potem drugi - i tak z moimi kolegami tutaj się dostaliśmy.

Nie sądziłam, że było tyle trudności do pokonania po drodze...

- Było. I to było dla nas jak egzamin, bo faktycznie, oprócz dyrektora, było kilka osób w komisji: Joasia Wichowska, Tomek Śpiewak, Łukasz Kos...

Cała młoda awangarda tutaj wtedy wkroczyła...

- Tak. I pewnie oni szukali kogoś z innego pokolenia, kto wejdzie do zespołu, a to zawsze jest ciekawe, coś zaczyna się dziać. Pewnie też chodziło o jakiś twórczy ferment, zbudowanie na nowo zespołu, powiększenie tego zespołu. Dla mnie to był początek i pewnie dlatego trudno jest mi się odnieść do sytuacji w innych teatrach. Wydawało mi się wtedy, że tak się pracuje w teatrze, po prostu...

Właśnie - jak się pracuje? Jaką Pani jest aktorką - taką, która woli, żeby reżyser "prowadził ją za rączkę", czy też woli Pani sama budować swoją rolę, korzystając tylko z kilku wskazówek?

- To wszystko zależy od sztuki i od reżysera. Niektórzy wymagają samodzielności, kreatywności, pracy twórczej na scenie, inni przychodzą z gotowym skryptem i wtedy jest się odtwórcą myśli i koncepcji reżysera. Osobiście wolę pierwszy wariant.

Lubi Pani współczesny repertuar czy klasyczny?

- Jeden i drugi. Teraz mamy okazję grać Fredrę - ten tekst, ten język, ten styl i to, że muszę się zmierzyć z wierszem, jest bardzo inspirujące i ciekawe dla mnie warsztatowo, ale oczywiście niejednokrotnie grałam w sztukach współczesnych i mam do nich ogromną słabość

Czy jest rola, którą chciałaby Pani zagrać?

- Nie jestem aktorką, która marzy o roli Julii czy Ofelii. Zależy mi na tym, żeby spektakl był tylko pretekstem do refleksji nad otaczającą nas rzeczywistością, by mówił o sprawach istotnych dla nas tu i teraz. Nie chodzi mi o zaangażowanie polityczne, ale o naturę człowieka, o to, co go boli, co mu daje radość. Chciałabym jako aktorka móc w sposób wiarygodny mówić ze sceny o tych emocjach i o tych sprawach, które są najważniejsze dla każdego z nas, o relacjach międzyludzkich - to jest coś, co jest dla nas najważniejsze, co nas dotyka, co nas obchodzi.

Pracuje Pani w teatrze ze swoim mężem, Robertem Manią. Czy to pomaga, czy przeszkadza w pracy?

- Kiedyś weszłam w próby do spektaklu, w którym miałam grać razem z moim mężem. Wtedy on powiedział, że czuje postać, że nasze relacje mu pomagają. Robert potrafi zachować zdrowy dystans; potrafi w sposób genialny i bardzo potrzebny nam zachować dystans pomiędzy pracą a domem. Ja się tego od niego uczę. W tym zawodzie higiena pracy ma niesamowite znaczenie dla zdrowia psychicznego. Dlatego cieszę się, że mam rodzinę, że mam do kogo wracać. Powiem trochę przewrotnie, że to nie praca, a rodzina nadaje życiu sens. Cieszę się, że jestem w stanie pogodzić jedno i drugie, i że coraz bardziej uczę się oddzielać te dwie sfery życia, choć to nie jest łatwe. Kiedy pracuje się nad rolą, to jest to proces twórczy, zalążek postaci nosi się w sobie cały czas. Nieustannie obcujesz z myślami o spektaklu, zasypiasz, budzisz się, jesz obiad, chodzisz na spacer, a z tyłu głowy wciąż coś świdruje. Odpowiadając na pytanie: jest mi łatwiej pracować z mężem, bo też jest aktorem i rozumie, o co chodzi, rozumie ten rytm pracy, specyfikę; rozumie, dlaczego ja jestem w domu dopiero o 22 i dlaczego na tydzień przed premierą mam głowę zupełnie gdzie indziej.

A jak się pani mieszka w Jeleniej Górze? Aktorce w małym mieście, w małym teatrze?

- Teraz bardzo dobrze. Na początku Jelenia Góra to miał być pierwszy przystanek, tak sobie to wyobrażałam. Zachłysnęłam się życiem teatralnym, pracą. Ważne były kolejne premiery, kolejne doświadczenia. Liczył się teatr, zdobywanie warsztatu, praca z kolejnymi inspirującymi reżyserami. Z młodymi aktorami, którzy dostali się wtedy razem ze mną do zespołu, stworzyliśmy niesamowitą, zżytą i świetnie rozumiejącą się grupę. Poza tym zespół wspaniale nas przyjął pod swoje skrzydła. Czułam wtedy, jakby Jelenia Góra była centrum wszechświata. Zmienił się dyrektor, zmieniła się też optyka. Nie chciałam wyjeżdżać (i nie mówię o finansowym aspekcie) do Warszawy, pracować byle gdzie dorywczo, biegać na castingi. Nigdy mnie to nie interesowało! Chciałam tworzyć coś konkretnego z konkretnymi ludźmi. I Jelenia Góra mi to dała. Jednak najważniejszym powodem, że tutaj zostałam, był fakt, że moje życie prywatne zaczęło się bardzo dobrze układać. Zostaliśmy tutaj z Robertem i zaczęliśmy sobie pomalutku tworzyć swoje miejsce na ziemi. Kilka lat to trwało, ale w tej chwili, kiedy stworzyliśmy rodzinę, kiedy mam tutaj swoje życie i wielu przyjaciół dookoła, jestem bardzo szczęśliwa. Czyli, kiedy mnie Pani pyta, jak ja się czuję tutaj, na prowincji,

w małym mieście, odpowiem, że prowincja najczęściej jest w głowach ludzi - i to duży problem. Trzeba odnajdywać na każdym kroku małe szczęścia, doceniać to, co się ma, i na tym budować swój potencjał. Według mnie Jelenia Góra ma ogromne możliwości, trzeba tylko umieć je wykorzystać. Tutaj różnie z tym bywa, ale optymistycznie patrzę w przyszłość. Życzę sobie aby teatr w Jeleniej Górze, pamiętając, że zaczynał tu Krystian Lupa - doganiał ten teatralny świat. Bo przecież jest wciąż dla mnie problemem to, że Jelenia Góra jest daleko - nie od Warszawy, od centrum, ale od innych ośrodków kulturalnych, bo szkoda. Nie przeszkadza mi, że to jest małe miasto, nie przeszkadza, że mały teatr, bo nieważne, gdzie się tworzy coś fantastycznego, ale ważne z kim. Ważne, żeby czuć sens tego, co się robi. Ważne, że tutaj mam taką szansę. I to jest fantastyczne, aczkolwiek czuję niedosyt, chciałabym, żeby tutaj życie kulturalne było jakąś petardą, żeby tutaj ludzie chcieli przyjeżdżać nie tylko ze względu na walory turystyczne, ale również kulturę.

Czy istnieje życie pozateatralne dla pani?

- No jasne, że tak. Na początku Jelenia Góra kojarzyła mi się tylko z teatrem i dlatego tak kurczowo się go trzymałam. W tej chwili teatr to moja praca, moja pasja - oczywiście. Ale to, co najważniejsze w życiu, skupia się gdzie indziej: mam swoją rodzinę, mam swoje zainteresowania pozateatralne i mam przyjaciół pozateatralnych - to bardzo dla mnie ważne.

Ma pani jakieś rady dla młodych dziewcząt, które chcą być aktorkami?

- Takie osoby mszą przede wszystkim odpowiedzieć sobie na pytanie: "Kim chcę być, co jest dla mnie ważne: czy ja chcę być sławna, czy ja chcę robić karierę, zarabiać pieniądze, czy chcę tworzyć teatr?" Wszystko jest dobre, bo we wszystkim można znaleźć swoją radość, szczęście, tylko trzeba najpierw zapytać siebie: "Czego ja chcę". I jak się znajdzie na to odpowiedź, zacząć do tego dążyć. To, że jestem aktorką, zawdzięczam moim rodzicom, którzy mnie wspierali od dziecka, ale przede wszystkim zawdzięczam to sobie i swojej pracy: postawiłam sobie cel - będę aktorką. I chociaż było różnie po drodze, uparłam się, że skończę szkołę i dostanę się do teatru, chociaż inni mieli wątpliwości. Trzeba być pewnym siebie, pewnym swoich marzeń i być konsekwentnym. To jest truizm, ale jeżeli się wie, co się chce w życiu osiągnąć, kim się chce być i co jest dla człowieka ważne - to się to zdobędzie.

Dziękuję za rozmowę.

***

Rentgen

Anna Ludwicka-Mania - absolwentka Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej we Wrocławiu. Z teatrem jeleniogórskim jest związana od 2007 roku. Zobaczyć można ją było w spektaklach: "Śmierć Człowieka-Wiewiórki" (Reżyser) w reż. N. Korczakowskiej, "Podróż poślubna" (Masza Rubinstein 2) - reż. I. Vedral, "Elektra" (Przodownica Chóru - Norma III) - reż. N. Korczakowska, "We are camera/rzecz o Jazonie" (Sonja) - reż. K. Minkowski, "Intryga i miłość" (Luiza) - reż. K. Raduszyńska, "Sztuka dla dziecka" (Dziewczynka z Rezerwatu) - reż. M. Strzępka. W 2009 roku otrzymała Srebrny Kluczyk - nagrodę przyznawaną przez Kapitułę Srebrnego Kluczyka. W sezonie 2017/2018 występuje w "Mężu i żonie" Aleksandra Fredry, "Wyprawie czarownic" wg Terry'ego Pratchetta, jest Anią w "Ani z Zielonego Wzgórza". Wystąpi także w przygotowywanej aktualnie komedii kryminalnej Francoisa Ozona pt. "Osiem kobiet" w reżyserii Jerzego Bończaka. Prywatnie - żona aktora Roberta Mani i mama dwóch córeczek.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji