Godot znów nie przyszedł
Antoni Libera, tłumacz i ceniony komentator dzieł Samuela Becketta, od wielu lat podejmuje jednoczesne próby inscenizowania dramatów tego legendarnego już dziś irlandzkiego awangardysty, który niepostrzeżenie stał się klasykiem i to takim klasykiem, który już od dawna "nie straszy" mieszczuchów, nie bulwersuje.
"Czekając na Godota", pierwszy, a zarazem najsłynniejszy utwór Becketta, ogląda się dziś już tylko jak intrygującą, bo wieloznaczną (i trochę... zwariowaną) komedię, ujawniającą zmienną i różnorodną naturę człowieka. Takie w każdym razie pozostaje wrażenie po oglądnięciu najnowszej interpretacji dokonanej przez Liberę w stołecznym Teatrze Dramatycznym.
To nie jest zły spektakl, lecz przecież dziwnie zimny i obojętny, może właśnie dlatego, że próbujący uciec w stronę komedii i nadmiernej błazenady. Egzystencjalistyczny wymiar dramatu przez to wyraźnie osłabł. Cóż - wzruszymy tylko w finale ramionami - Godot znów nie przyszedł, ale to nie powód, by się zamartwiać. Tak widocznie być musi, takie są reguły gry, taki jest ten świat.
Sławomir Orzechowski (Estragon) i Jarosław Gajewski(Vladimir) podają swoje kwestie szybko, niekiedy bezwiednie, z mechanicznym rytmem. Posiłkują się trochę techniką właściwą błazenadzie. To powoduje, że te postacie mało są zróżnicowane, upodobniają się do siebie, także wewnętrznie. Nie czujemy owego duszącego upływu czasu (albo też: owego dziwnego bezczasu), umyka gdzieś atmosfera eschatologicznego lęku i napięcia. Więcej dowiadujemy się o naturze człowieka i jej ciemnych stronach, niż o bezwględności rzeczywistości zewnętrznej.
Dobrą rolę stworzył Adam Ferency jako Pozzo. Wewnętrznie zróżnicował tę postać. Pozzo jest barbarzyńcą i cynikiem, ale przecież co chwila targają nim sprzeczne uczucia. Wybuchy niekontrolowanego gniewu są równie prawdziwe i wiarygodne jak poprzedzające je stany duchowe, bliskie sentymentalnej egzaltacji. Pozzo tyleż śmieszy, co i zatrważa, kiedy więc - w drugiej części spektaklu - zobaczymy w nim tylko bezradnego ślepca, to wywołamy w sobie niemalże współczucie. Nie można mieć również zastrzeżeń do pracy aktorskiej Sebastiana Konrada. W jego interpretacji Lucky to człowiek o stłamszonej osobowości, to cierpiący intelektualista, którego racje istnienia zostały odrzucone nie tylko przez dręczącego go Pozzo, ale także przez te nienazwane siły rządzące światem zewnętrznym. Lucky już nie wie, kim jest. Stanowi tylko samonapędzający się mechanizm, czego świadectwem przejmujący monolog - pozbawiony już sensu i znaczeń, odtworzony niczym ze zdartej płyty gramofonowej.
Ten warszawski "Godot" zdejmuje z Becketta wiele "czarnych barw". To nie jest wizja człowieka, która wcisnęłaby w ziemię, wstrząsnęła, nie pozwalała spać. Ot, przyczynek do refleksji o kondycji ludzkiej. Kondycji - jak widzimy - dość marnej. Tragicznej? To byłoby w przypadku tej inscenizacji za duże słowo...