Artykuły

Błazenada i irlandzki smutek

Rozmowa z Antonim Liberą

W sobotę w Teatrze Dramatycz­nym odbędzie się premiera "Czekając na Godota" Becketta w przekładzie i reżyserii Antoniego Libery.

DOROTA WYŻYŃSKA: Znał Pan oso­biście Samuela Becketta, czy przeka­zał Panu jakieś wskazówki, jak wy­stawiać "Czekając na Godota"?

ANTONI LIBERA: Powiedział mi kie­dyś: "To powinno być połączenie bła­zenady z irlandzkim humorem i smut­kiem". Zwracał uwagę na pokrewień­stwo z kinem niemym: z filmami Cha­plina, Keatona i cyrkiem.

- Kiedy go Pan poznał?

- Pierwszy raz spotkaliśmy się 5 stycz­nia 1978 roku. Była to dokładnie 25. rocznica światowej prapremiery "Czekając na Godota". Kiedy rozmawialiś­my, przypomniałem mu o tym. On uśmiechnął się i zdziwiony wyszeptał: "O, pan pamięta". Dla niego data tej prapremiery była bardzo ważna. Nagle w wieku 46 lat zdobył sławę. Wcześ­niej, choć na swym koncie miał już po­kaźny dorobek: pięć powieści, opowia­dania, eseje, był ciągle autorem niezna­nym. Ta prapremiera zmieniła jego życie. I dlatego traktował "Godota" z sentymentem. Jedyny rękopis, którego nie oddał do archiwum lub którego nie i sprzedał, mimo że płacili mu jakieś ba­jońskie sumy, to był właśnie rękopis "Czekając na Godota".

- Po polskiej prapremierze w 1957 ro­ku w Teatrze Współczesnym Jan Kott pisał, że sztuka "poraża, oburza, przygnębia...".

- Warto dodać, że polska prapremie­ra w Teatrze Współczesnym była bo­dajże czwarta czy piąta na świecie: po francuskiej, angielskiej, amerykańskiej i niemieckiej. To był wtedy pewnego rodzaju szok estetyczny. Teatr absurdu dopiero się zaczynał, nie znano tego ro­dzaju poetyki, nie sądzono, że takim językiem, pełnym wulgaryzmów, moż­na rozmawiać na scenie. W Polsce "Czekając na Godota" mia­ło jeszcze dodatkowe znaczenie poli­tyczno-społeczne. To był rok 1957. Tę sztukę, w której Godot obiecuje przyjść i nie dotrzymuje obietnicy, zastosowa­no do ówczesnej sytuacji Polski - do obietnic, które dawał komunizm, a któ­re nie zostały spełnione.

- Jak dziś próbuje Pan odczytać sztukę?

- Życie każdego człowieka opiera się na pewnym oczekiwaniu, na nadziei. Ale to oczekiwanie, niezależnie od tego, czy mamy sukces w życiu, czy przegrywamy swój los, nigdy nie zostaje spełnione. Bo nawet, gdy coś osiągamy, to rzadko kie­dy pokrywa się to z naszymi oczekiwa­niami. Jeśli nawet się pokrywa, to potem bolesne jest rozpamiętywanie pięknych chwil. To wymiar jednostkowy. Drugi aspekt jest historiozoficzny. Ta sztuka sta­wia diagnozę całej ludzkości. Ludzkość na coś czeka, to czekanie do pewnego momentu spełnia swe zadanie, bo orga­nizuje ludzki świat, bo stwarza sens. Po pewnym czasie wyczerpuje się jednak je­go moc i wtedy staje się ono dotkliwe, zaczyna być źródłem cierpienia.

- "Czekając na Godota" to po "Szczę­śliwych dniach" drugie przedstawie­nie beckettowskie w Pana reżyserii w Teatrze Dramatycznym.

- Chciałbym stworzyć w tym teatrze tzw. kanon beckettowski, to znaczy po­za wymienionymi przez panią sztuka­mi wystawić jeszcze "Końcówkę" oraz "Ostatnią taśmę", którą niegdyś zreali­zowałem z Tadeuszem Łomnickim.

Rozmawiała DOROTA WYŻYŃSKA

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji