Artykuły

Juliusz Chrząstowski: Dalej nie polecimy

- Te przedstawienia są jak pożegnania. Na każde wychodzimy, jak gdyby było ostatnim. Repertuar mamy ustalony do końca grudnia. Co dalej? Nie wiadomo. Dlatego wychodząc na "Wesele", mamy poczucie, że gramy samych siebie, że ta stypa w trzecim akcie jest naszą własną stypą. Rozmowa z Juliuszem Chrząstowskim, aktorem Narodowego Starego Teatru.

Małgorzata Skowrońska, Michał Olszewski: Podcięli wam, aktorom Starego, skrzydła? Jak temu bocianowi z plakatu "Wesela" Klaty, który martwy i zakrwawiony leży na ziemi z rozłożonymi skrzydłami, bo ustrzelono go podczas lotu? Juliusz Chrząstowski: Jest w nas straszny wkurw. Takich "Wesel", w sensie poziomu artystycznego, (krytyk pisał, że to spektakl dekady), mogłoby być jeszcze kilka. Dotarliśmy się w zespole, w modelu teatru, który chcemy tworzyć. Gdyby nie to, że pomysł Klaty na teatr odrzucono w konkursie, bylibyśmy teraz w próbach do "Braci Karamazow" w reż. Luka Percevala, jednego z najsłynniejszych europejskich reżyserów teatralnych. W Starym zaczynałby pracę nad "Wojną i pokojem" znakomity rosyjski reżyser Konstantin Bogomołow.

Pewnie za chwilę zaczynałby próby Grzegorz Jarzyna i Monika Strzępka. Jan Klata wyreżyserowałby właśnie "Dług". To wszystko skończyło się 9 maja wraz z ministerialnym konkursem na dyrektora teatru, który wygrał Marek Mikos z Michałem Gieletą, że przypomnę to drugie nazwisko.

Gracie teraz przy pełnej widowni. Do końca roku nie sposób zdobyć biletu na "Wesele", "Wroga Ludu", "Nie-boską komedię. Wszystko powiem Bogu", "Triumf woli". Każdy spektakl gracie na emocjach, które udzielają się widowni. Są łzy. I transparenty. Wy rozwijacie ten z hasłem "Wolności oddać nie umiem".

- Te przedstawienia są jak pożegnania. Na każde wychodzimy, jak gdyby było ostatnim. Repertuar mamy ustalony do końca grudnia. Co dalej? Nie wiadomo. Dlatego wychodząc na "Wesele", mamy poczucie, że gramy samych siebie, że ta stypa w trzecim akcie jest naszą własną stypą. Dlatego gramy - jak to się u nas mówi - na takiej podcinanej żyle, na rozpaczy. Dlatego ten spektakl to dziś rodzaj manifestu każdego z nas. Podcięto nam skrzydła i dalej nie polecimy. Teraz gramy, są transparenty, jest niesamowita energia. Każde przedstawienie to rodzaj lotu, naszego i publiczności, swoistego przymierza widowni i sceny. Oni mają łzy w oczach, my mamy łzy w oczach. Unikatowe momenty. Ale one są dlatego unikatowe, że każdy ma w głowie ten deadline: 31 grudnia.

Styczeń, luty, marzec i kolejne miesiące to rodzaj czarnej dziury. Dopłyniemy do końca roku, tak jak zaplanował Klata, ale na wygaszonych silnikach, bo paliwo się skończyło. Na razie to jeszcze dobrze wygląda, bo gramy przy pełnej sali, bo emocje są wielkie. Ale tylko czekać, aż nasz statek, jak Concordia, wpieprzy się na mieliznę. Bo nowa dyrekcja nie ma umiejętności, pomysłu ani narzędzi, jak prowadzić Stary Teatr.

Może od stycznia też będziecie grać to, co zostawił wam w spadku Klata?

- To nie będzie za długo trwało. Od nowego roku odejdą ze Starego młodzi aktorzy, nasza zdolna młodzież, która gra we wszystkich ostatnich premierach. Mogą to zrobić, mają propozycje, perspektywy na dalszy rozwój. Są jeszcze młodzi. Mogą się spakować i zacząć gdzie indziej.

Ruchy kadrowe to normalność. I w normalnej sytuacji byłoby tak, że pani/pan z jednego teatru dzwoniliby do pani/pana z drugiego teatru i zrobiliby wszystko, żeby nie było kolizji i żeby spektakl mógł być grany. Tyle że nie żyjemy w normalnych czasach. Wiemy od kuratorów wielu festiwali, że zaproszenia naszych spektakli na festiwale teatralne pozostają bez odpowiedzi. Dyrektor prestiżowego festiwalu, który rozpoczyna się w marcu, usłyszała przez telefon od pracownika zatrudnionego przez nowego dyrektora, że "nawet nie wiadomo, czy będziemy grać Wesele" w marcu".

Idziemy modelem Cezarego Morawskiego, niechcianego dyrektora Teatru Polskiego we Wrocławiu. Gdy tam opadł kurz, aktorów niepokornych wyrzucono pod jakimiś bzdurnymi pretekstami. Scenę zajęły teatry zewnętrzne, na które nikt nie chce przychodzić... Jak będzie u nas? Scenariusz łatwo przewidzieć. Na przykład: z teatru odchodzi aktorka będąca w obsadzie "Wesela", Marek Mikos z troską proponuje na zastępstwo "swoją" aktorkę, reżyser nie zgadza się na ingerencję w kształt artystyczny spektaklu, na "takie" zastępstwo, i słusznie, bo w sztuce nie ma miejsca na kompromisy, i już jest pretekst, żeby nie grać "Wesela", po czym zdjąć tytuł z afisza i zwalić całą winę na aktorów i reżysera.

Mamy już w Krakowie drugi Wrocław?

- Kiedy podczas jednego z nielicznych spotkań z dyrektorem Mikosem powiedziałem mu, że jest drugim Morawskim, i dokona morawizacji Starego Teatru, oburzył się. Odpowiedział, że mówię efektowne monologi, ale lubię nienawidzić...

Kiedy podczas konferencji Mikos wprowadzał swojego dyrektora artystycznego Jana Polewkę, który także brał udział w konkursie na dyrektora Starego, ale nie dostał ani jednego głosu, mieliśmy wrażenie, jakby ktoś na naszych oczach z pędzącego samochodu wymontowywał sprawnie działający silnik.

- Radek Krzyżowski, gdy Jan Polewka opowiadał o swoim programie, otworzył na tablecie stronę z tekstem jego przegranej aplikacji konkursowej. I co? Jeden do jeden. Kiedy podczas spotkania z nowymi dyrektorami domagałem się odpowiedzi na pytanie, dlaczego realizowany będzie program, który przegrał konkurs, usłyszałem, że kłamię. A Jan Polewka w dużym emocjonalnym uniesieniu wyszedł ze spotkania i trzasnął drzwiami. Ostatni raz był widziany, gdy graliśmy "Bitwę Warszawską", z której po przerwie wyszedł. I wszyscy to zauważyli. Wychodzi na to, że dyrektor artystyczny jak na razie zasłynął tym, że dobrze wychodzi.

Nic nie zostało z modelu anglosaskiego teatru, który do Starego miał wnieść duet Mikosa i Gielety?

- Nic. Wszystkie propozycje repertuarowe, które miał wnieść w wianie Gieleta, zniknęły. Zapisy zwycięskiej aplikacji konkursowej nie są realizowane i nie będą, bo nie ma Michała Gielety. Tymczasem samozadowolenie Marka Mikosa nie drgnęło i wciąż utrzymuje się w wysokich rejestrach. Okazuje się, że można w trakcie konkursu na dyrektora instytucji kultury powiedzieć wszystko i naobiecywać teatr w duchu Grotowskiego i Kantora, a potem zrobić woltę i sprowadzić Narodowy Stary Teatr w Krakowie do roli teatru prowincjonalnego z poprzedniej epoki.

Znacie już program zaproponowany przez Mikosa i Jana Polewkę, dyrektora artystycznego Starego, na nowy rok. Wrażenia?

- Pierwszą premierą będzie "Multiroom Bernardy A." na cztery aktorki, w tym jedną gościnnie. Trochę mało spektakularnie jak na narodowy teatr z tak licznym zespołem. Pojawiają się tajemnicze nazwiska reżyserów, o których niewiele wiemy. Na przykład tę pierwszą premierę wyreżyseruje Alejandro Radawski. Pogrzebaliśmy w sieci i na portalu centrolatino.pl znaleźliśmy wywiad tego pana, a w nim taki kwiatek: "Widziałem wiele sztuk, przede wszystkim w Narodowym Teatrze Starym. Obejrzałem tam pięć sztuk - na trzech zasnąłem, a dwie z nich były tak nudne, że żeby nie zasnąć, po prostu wyszedłem. Nie znoszę, gdy na scenę wchodzi aktor, robi kilka kroków, mówi jedno słowo, patrzy na wprost, siada i mówi kolejne słowo". Trzeba być albo masochistą, albo zdesperowanym, bezrobotnym reżyserem, żeby mając tak złe zdanie o teatrze, przychodzić do niego i tworzyć sztukę.

Mają też pojawić się spektakle, które są produkcjami prywatnych teatrów. Do tego garść zagranicznych reżyserów, raczej niszowych, którzy pewnie nie mają pojęcia, w jakiej sytuacji przychodzą do Starego.

Jest też druga strona. Mam wrażenie, że Mikos i Polewka nie do końca wiedzą, kogo zapraszają. Ukraiński reżyser Stanisław Mojsiejew ma w Starym zrobić sztukę "Masara" Mariusa Ivaškeviciusa. Znacie?

To chyba jedyny, oprócz Tomasa Venclovy, rozpoznawalny w Polsce pisarz litewski.

- "Masara" to total hardcore. Sztuka zaczyna się od tego, że do pokoju, w którym siedzi stereotypowa rodzina, nagle przez dach wpada fotel lotniczy z zestrzelonego samolotu z półnagą kobietą-trupem. I zaczyna się jatka, padają słowa: "To jest jebany koniec świata! To jest chujowa chujnia!". W drugim akcie Zwolniony Aktor (tak się nazywa ta postać) siedzi na widowni i stamtąd zaczyna krzyczeć: "Co wy wyprawiacie, przecież na widowni nie siedzą idioci? I co, zrzucicie mnie ze sceny narodowej?".

Bardzo autoironiczne, fantastyczne, chciałbym to zagrać. I jeszcze marzy mi się, że na tę premierę przyjedzie minister Gliński. I w tym odzyskanym przez dobrą zmianę teatrze będzie słuchał tych słów w towarzystwie 30-osobowego klubu "Gazety Polskiej", która dokładnie cztery lata temu przerwała "Do Damaszku".

Może to jakieś rozwiązanie? Przyjedzie Gliński, zobaczy, co się tu wyprawia, i zdymisjonuje Mikosa.

- Bajki. Jesteśmy w tym bagnie sami. Minister nie zrobi niczego. Nie miał czasu spotkać się z zespołem Starego. Na nasz list odpisał garścią refleksji. Że przecież mamy kierownictwo z Krakowa, które zna i kocha teatr, że przecież nie chcieliśmy Gielety i Gielety już nie ma. Wyszło na to, że w zasadzie powinniśmy być zadowoleni.

Jesteście sami? A środowisko was nie wspiera?

- No właśnie, środowisko. Środowisko jest boskie A na poważnie, działająca przy Ministerstwie Kultury Rada do spraw Instytucji Artystycznych, do której zwróciliśmy się o pomoc, odpowiedziała, że nas rozumie, ale prawo jest po stronie mianowanego przez ministra kultury dyrektora.

Ta instytucja miała specjalne zebranie w naszej sprawie. Jej przewodniczy to Lech Śliwonik, profesor warszawskiej Akademii Teatralnej. Na tym posiedzeniu była wiceminister Wanda Zwinogrodzka, kilka osób, które były w jury konkursu na dyrektora Starego (m.in. Joanna Wnuk-Nazarowa, reżyser Piotr Tomaszuk). Państwo docenili nasz takt, że nie robimy spektakularnych gestów. Docenili, że jesteśmy zespołem, że to jest dobro narodowe. Ale z drugiej strony sytuacja prawna jest taka, że nie można podważyć wyników konkursu, nawet wtedy, gdy ten, kto wygrał, nie realizuje zwycięskiego programu. Dlaczego? Bo takie jest ułomne prawo. Poza tym odwołanie dyrektora przez ministra byłoby "niedobrym precedensem" dla innych organizatorów instytucji konkursu.

Gildia reżyserów?

- Ciekawa sprawa z gildią, bo narzucony przez nich ostracyzm Starego przez drugą stronę jest interpretowany jako ostracyzm zespołu aktorskiego. Tymczasem trzeba wrócić do źródeł. Gildia powstała w proteście po odsunięciu Klaty i mianowaniu "najbardziej znanego polskiego reżysera teatralnego zagranicą" na dyrektora (Gielety), a jak się okazało w praktyce Marka Mikosa. I w związku z tym żaden z reżyserów nie przyjedzie teraz do Krakowa. Dyrektor teatru w swoim programie, który złożył w ministerstwie przed kilkoma dniami, żali się, że próby do zaplanowanych jeszcze za Jana Klaty spektakli zostały przerwane, a on jako następca nie dostał od poprzednika żadnego harmonogramu rozmów. Śmiech mnie ogarnia. Dlaczego nikt ze 120 reżyserów zrzeszonych w gildii nie chce legitymizować obecnego dyrektora? Bo jest uosobieniem dobrej zmiany, bo jest urzędnikiem bmw: biernym, miernym, ale wiernym.

Rozmowy z Percevalem trwały kilka lat. Sprawdzał nas, obserwował, a kiedy już się zgodził i podpisał umowę, to tylko pod warunkiem, że Klata będzie dyrektorem. Ale Klaty już nie ma, więc Percevala też nie będzie.

Mikos wiele razy zdążył już udowodnić, że nie wie, jak prowadzić teatr. Przecież programu artystycznego nie buduje się, siedząc w dyrektorskim gabinecie. Plany repertuarowe to wizja, ludzie, wcześniejsze rozmowy, zaufanie. Nie wygląda na to, żeby nowy dyrektor rozumiał te niuanse. Opowiadanie o tym, że poprzednik nie wpuścił go wcześniej do gabinetu, w związku z tym nie ma premier, jest żałosne.

Z kolei Jan Polewka zatrzymał się w myśleniu o teatrze na latach 90. I jeszcze podpisujący się "Art Grabov", dokooptowany do dyrektorskiej dwójki dramaturg Artur Grabowski, zasłynął radą, że "aktorów to trzeba krótko trzymać na smyczy". No, nie możemy się doczekać.

Mikos posłuchał rady?

- Na razie nasza codzienność w teatrze wygląda tak, że do 16 w Starym w gabinecie siedzą dyrektorzy. Wieczorem my wchodzimy na scenę, a na sali prób wielka smuta i przeciąg. Oni swoje, my swoje.

Nie wzywa na dywanik?

- Pełen dobrej woli zaprasza, żeby przyjść pogadać.

Przychodzą?

- Kilka osób chodzi. Oni uważają, że my, buntujący się, jesteśmy gówniarzami, bo wszędzie widzimy politykę. Bo o co nam chodzi? Jest dyrektor? Jest. To trzeba go słuchać i się podporządkować. Przepaść zrobiła się ogromna, nie do zasypania. Dzielą nas, jak w wielu miejscach teraz, poglądy, stosunek do władzy, czytane gazety.

Teatr to zaufanie, to dialog i zespół. I lider z charyzmą. Za Klaty aktorzy mniej lub bardziej spektakularnie rzucali rolami, do czego zawsze mają prawo. I on to szanował, jeśli chodziło o decyzję światopoglądową czy artystyczną. We Wrocławiu zwalnianie zaczęło się właśnie od rzucania ról. Morawski wykorzystał to jako pretekst do pozbycia się buntowników.

Mówimy tak naprawdę o zaufaniu w teatrze... Jak możemy mieć zaufanie do dyrektora, którego aplikacja konkursowa była jedną wielką krytyką poprzednika i nas aktorów? Jak możemy mieć zaufanie do dyrektora artystycznego, który startował w konkursie, także zaczynając od krytyki scenografii w Starym, zespołu i wyborów literackich?

Ja wiem, że ten brak zaufania jest też z drugiej strony, bo nowe szefostwo nie ufa zespołowi, ale po tym, co przeczytaliśmy, mieliśmy, jak gdyby nigdy nic, robić razem teatr?

Podejrzewał pan kiedykolwiek, że będziecie mówić frazami jak z "Aktorów prowincjonalnych" Agnieszki Holland? Wróciło kino moralnego niepokoju w wydaniu scenicznym.

- Długo nie rozumiałem, o co chodzi z cytatem z "Wesela": "Każdy swoją świętość święci, każdy ogień swój zapala". Oczywiście, rozumiałem to na poziomie rozczytania lektury, że chłopi swoje, miasto swoje. Ale, gdy teraz jako Gospodarz mówię te słowa, naddatek interpretacyjny z nawiązaniem do współczesności aż boli. We "Wrogu Ludu" pojawia się sekwencja o wyrzutach sumienia - gram to dziś inaczej niż dwa lata temu. Gdy mówię o budowaniu przyszłości na bagnie kłamstwa i oszustwa, to mam wrażenie, że mógłbym kroić ciszę na widowni. Jakieś takie wszystko stało się wieloznaczne. Każde zdanie staje się zdaniem z podtekstem. To diaboliczne i piękne z perspektywy aktora, bo nagle mogę te zdania obrabiać, żonglując ironią. Wystarczy przesunąć akcent, zrobić minipauzę w środku i nagle wszystko pęcznieje, i tak robi się aluzja.

Sztuka komentuje rzeczywistość polityczną. Tak powinno być?

- Polityka tak mocno weszła w nasze życie codzienne. To tylko pozór, że komentuje. Sztuka teatru pokazuje tak naprawdę, jakimi jesteśmy ludźmi. A to uniwersalna prawda. Inna rzecz, że przecież, gdy powstawały "Bitwa Warszawska", "Wróg Ludu" czy "Nie-boska...", inaczej wyglądała Polska. Tymczasem te sztuki okazały się profetyczne.

Finał "Nie-boskiej...": stoimy w tunelu, nie ma światła, nie ma benzyny, dziecko śpi na tylnym siedzeniu. Barbara Niechcic mówi: "i tak zjeżdżam po tej równi, kurwa mać, pochyłej". Słucham tego i jestem w innym rejonie niż trzy lata temu, gdy zaczynaliśmy próby.

Albo "Wesele"...

Ludzie słyszą "Jakoweś fata w przepaść nas pchają" i mają gulę w gardle. Widzą te zmarnowane szanse. I widzą, jak historia zatacza koła, jak się cofamy.

- Ale nie chodzi tylko o bieżący komentarz. We "Wrogu Ludu" najważniejsza jest historia dwóch braci. Jeden przychodzi z opłatkiem, a za chwilę ten drugi siada na barkę i zabiera rodzinę na bezludną wyspę, bo tu już się nie da wytrzymać. Ale to już było! I miało nie wrócić więcej

Gdy graliśmy "Wroga..." dla publiczności wrocławskiego festiwalu Dialog, która przyjechała do nas pięcioma autokarami [spektakl miał być grany na festiwalu, ale z powodu cofnięcia dotacji przez Ministerstwo Kultury, nie pojechał - przyp.red.], przywitałem ich: "Dobry wieczór Wrocław, europejska stolica konformizmu" i taka piękna cisza nastała, tak zgęstniała atmosfera.

Ale za chwilę powiedziałem o 14-godzinnych "Dziadach" z wrocławskiego Teatru Polskiego, które nie są grane, bo morawizacja teatru, i frenetyczna reakcja. A na końcu powiedziałem widzom, żeby wyobrazili sobie, że biorą szklaną butelkę do ręki, na sobie mają koszulkę z napisem "Śmierć wrogom Ojczyzny" i na trzy cztery rzucają we mnie, scenicznego wroga ludu, tą butelką. I rzucili. Wszyscy widzowie jednocześnie. Jest zdjęcie tego momentu, 300 symbolicznych butelek rzuconych w kierunku sceny. Znajomy, z którym rozmawiałem po spektaklu, powiedział, że dziesięć lat temu, to byłoby niemożliwe.

Zmienia pan improwizacje we "Wrogu...". Na jednym z ostatnich spektakli padają słowa: "Mógłbym opowiedzieć o pewnym teatrze i pewnym dyrektorze..."

- Aktualizuję, bo po miesiącu niektóre rzeczy są już passé. W związku z tym jestem takim molem gazetowym. Lubię zaczerpnąć lub wręcz cytować felietonistów "Dużego Formatu". Z ostatniego zassałem cytat z Krzysztofa Vargi, o tym, że "żaden satrapa nie zaufa artyście, bo z natury rzeczy jest głupszy od artysty, ale z tej głupoty czerpie siłę, więc otacza się głupszymi od siebie."

Stąpa pan po cienkiej linie... Co zrobicie, jeśli Mikos zacznie was buntowników zwalniać?

- To będziemy zwolnieni.

Nie jestem z tego dumny. Jednak albo opór, albo oportunizm. Ale też widzę, jak patrzą na mnie dwaj synowie, jak patrzy na mnie żona. Pytają: co nam teraz zafundujesz? Jaką wyprowadzkę? Odpowiadam żartobliwie, że 40 metrów kawalerki w Gdańsku

Jestem z pokolenia 40-latków, które dominuje w "Weselu". Gdybyśmy mogli - podobnie jak nasi młodsi koledzy - też byśmy zmienili miasto. Ale my mamy za wiele do stracenia. Tu mamy domy, rodziny, dzieci, kredyty. Na razie więc sami nie odejdziemy. Będziemy trwać. Pytanie tylko: jak długo wytrzymamy i jaki to ma sens. Nie chcemy w tym trwaniu zgnuśnieć.

Ucieszyłem się z propozycji zrobienia roli w Teatrze Nowym [gra w sztuce "Murzyni we Florencji" według przejmującego tekstu Chorwatki Vedrany Rudan, w reż. Iwony Kempy - przyp. red.], żeby właśnie nie zgnuśnieć. To naturalny pęd aktora, że chce grać, ale żeby grać, musi próbować. Bo musi szukać energii, bodźców. A w Starym od miesięcy nic się nie próbuje.

Publiczność macie wierną i zdeterminowaną. Stanie w waszej obronie.

- Mówiłem już o sojuszu z widownią. W teatrze to znowu nie tak częste zjawisko. Poziom naładowania emocji jest ogromny. Dochodzi nawet do zabawnych sytuacji. Na jednym z ostatnich spektakli byli obecni moi rodzice i teściowa. Obok nich siedziały żony aktorów ze Starego, grających w "Weselu". Przychodzą ukłony, żony wyciągają transparent z napisem "Kochamy Was!". Mój tato chce przeczytać, co tam jest napisane, ale nie widzi, bo stoi obok, pyta mojej mamy, ale ona też nie widzi. W końcu się wychyla i widzi tylko końcówkę napisu "chamy". Uznał, że to prowokacja. I widzę ze sceny, jak stateczny pan Chrząstowski rzuca się na transparent i zaczyna go drzeć. Żony krzyczą. Rzucają się na niego z intencją "Oddaj mój transparent!" Na to wszystko aktor-mąż grający w "Weselu", sądząc, że ktoś mu żonę krzywdzi, rzuca się jej ze sceny na pomoc. Przepiękna awantura. My, weselnicy, kłaniamy się, walimy kosami o scenę, ale nikt na nas nie patrzy, bo wszyscy patrzą na wydzierany transparent Potem wszyscyśmy się długo przepraszali.

Opowiadam tę historię, żebyście poczuli, na jakich emocjach my gramy i jakie są reakcje zwrotne publiczności. Poziom zaangażowania jest ogromny. Naszych rodzin też.

Publiczność wręcz domaga się od nas wielkich gestów. Zarzucają nam, że za mało robimy. Pytają, czemu nie protestujemy, czemu nie ma transparentów na każdym spektaklu, czemu się nie oflagujemy.

Dlaczego się nie oflagujecie?

- Wszyscy wiemy, że wielkie gesty dobrze sprzedają się przez jeden dzień na Facebooku, a potem już nie. Chociaż rozumiem, że bez tych gestów rodzi się złudzenie normalności. Myślą: skoro jest cicho, znaczy pewnie się z dyrektorem dogadali, nastąpiła jakaś normalność. Otóż, nie nastąpiła.

Co będzie dalej?

- Zespół czuje potrzebę, żeby trzymać się razem. Jeśli zostanę wrzucony w proponowane przez nową dyrekcję wątpliwe wydarzenie artystyczne, uznam, że nie chcę w nim brać udziału i nie podejmę współpracy, podobnie uczyni wiele moich koleżanek i kolegów. Nie będziemy grać w spektaklach o niskim poziomie artystycznym, a na takie się zanosi.

Wielokrotnie rozmawiałem z dyrektorem Klatą, że nasz zespół to wielki potencjał, którego nie można zmarnować. Nawet gdybyśmy mieli robić coś w podziemiu. Urodzone na tej narodowej scenie idee wspólnotowe nie mogą być zaprzepaszczone. [Chwila milczenia]. Rzeczywiście mówię jak z "Aktorów prowincjonalnych".

My też uderzymy w dzwony. Narodowy Stary Teatr staje się na naszych oczach nie tylko drugim Wrocławiem, ale też metaforą tego, co władza robi. Chcieliśmy polityków, którzy traktują kulturę poważnie, to ich mamy. I oni śnią o Jarockich, o Hübnerach, o Dejmkach, a jest...

- Na tym zakończmy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji