Jak wam się podoba
Akcja Jak wam się podoba w warszawskim Teatrze Dramatycznym rozgrywa się na wciętym głęboko w widownię szerokim, drewnianym podeście i proscenium. Rozwiązanie przestrzeni stanowi czytelną aluzję do architektury elżbietańskiego teatru "The Glob", gdzie widzowie śledzili sceniczne wydarzenia usadowieni na balkonach okalających arenę z trzech stron. Jan Ciecierski poza tą surową przestrzenią zaprojektował zupełnie współczesne kostiumy, noszone przez młodzież hołdującą ekologii i wygodzie, a więc ubiory z naturalnych tkanin, ciężkie sznurowane buty wielbione zarówno przez chłopców jak i dziewczęta. Trafnie zresztą, bo to spektakl młodych dla młodych.
Rozalinda (Maja Ostaszewska) tylko w pierwszej scenie z Celią (Agata Kulesza), kiedy bujając się na olbrzymiej huśtawce, zawieszonej nad podestem, opowiadają o łączących je więcej niż siostrzanych uczuciach, nosi prostą czarną sukienkę. Udając się do Lasu Ardeńskiego przyjmuje imię Galimeda oznaczające od starożytności homoseksualistę. Szybko likwiduje loki, upina je w krótką fryzurę i spódnicę zamienia na spodnie oraz kryjącą płeć marynarkę. Ciężkie martensy na nogach miała od początku. Stanie się młodą dziewczyną ze współczesnej ulicy. Energiczną i samodzielną, swobodną i ironiczną, nie różniącą się na pierwszy rzut oka w zachowaniu i myśleniu od męskich rówieśników. Kobiece reakcje, kokieterię ujawnia wstydliwie, jakby mimo woli, zwłaszcza w scenach, gdy stara się być Galimedem. W Lesie Ardeńskim podczas rozmowy z zakochanym w niej Orlandem (Waldemar Barwiński), przed którym udaje chłopca, ale prosi, by traktował ją jako zaginioną Rozalindę, aktorka pokazuje radość i zawstydzenie swoją pierwszą miłością. Nie ukrywa też kobiecego zdumienia, gdy pasterka Febe całkiem niedwuznacznie traktuje ją jak swego ukochanego. W takich momentach debiutująca na scenie Maja Ostaszewska bywa zachwycająca bo szczera. Są to jednak momenty rzadkie w całym przedstawieniu. Szekspirowska przebieranka służy młodym aktorom do ujawniania kolejnych pięter gry miłosnej. Nie utożsamiają się ze swymi kolejnymi wcieleniami, lecz przymierzają je jak aktorzy kolejne role, z dystansem, rzadko ujawniając prywatny do nich stosunek. Żywioł gry pochłania ich niemal bez reszty. Jawne aktorstwo pozostaje tu bezkarną zabawą w przymierzanie innej płci, komedią tylko. "Śniło mi się coś? Która godzina? - pyta w zakończeniu Rozalinda, ponieważ cała rzeczywistość Lasu Ardeńskiego została tu potraktowana nader konwencjonalnie jako piękny, łagodny sen. Tym samym nieprawdziwie, tak jakby tylko sny bywały kojące i bezpieczne, choć wiadomo, że uciekając w nie przed rzeczywistością, można obudzić się z krzykiem przerażenia gwałtowniejszym niż na jawie. Nasza podświadomość kryje przecież okrucieństwo na równi z perwersją, mało subtelne instynkty jak i atawizmy. W tym przedstawieniu sen i rzeczywistość mieszają się nie jak iluzja i prawda, lecz jako gra iluzji z grą prawdy. Wszystko co dzieje się w Lesie Ardeńskim jest snem nocy letniej aktorów, teatralną zabawą w marzenia, pozwalającą po skończonym spektaklu zostawić role w garderobie. Dlatego gorzki smutek błazna Lakmusa (Jarosław Gajewski) bawi, ale nie porusza, podobnie jak mądrość Jakuba (Mariusz Bonaszewski) nie staje się tragiczną świadomością współczesną, lecz kawiarnianym filozofowaniem. Przemiana krwawego Ferdynanda w wygnanego księcia w wykonaniu Adama Ferencego jest potwierdzeniem zbyt łatwej zgody na baśniową rzeczywistość.
Prawda przeżyć, wszechwładność namiętności i fascynacja pożądaniem przybierającym najróżniejsze formy zastąpiona została tu grą. Piotr Cieślak wyreżyserował spektakl efektowny, sprawny, ale trudno powiedzieć, by dotknął rejonów sztuki wyrastającej z głębokich pokładów cierpienia i wstydu. Niewykluczone, że aktorów paraliżuje strach nie tyle przed reakcjami widowni, te łatwo przewidzieć, ale strach przed obnażeniem intymności, które łatwo może zostać zwulgaryzowane oskarżeniem o pornografię, sianie zgorszenia itp. W tak katolickim kraju jak Polska otwarte mówienie o sprawach homoseksualizmu, biseksualizmu, transwestytyzmu i wszelkiego rodzaju seksualnych transgresjach wydaje się co najmniej trudne.
Teatr dotyka tych rejonów nader delikatnie, w sposób bardzo zawoalowany, niedopowiedziany. Zawartą w dziełach Szekspira prawdę psychologii, brutalną wiedzę o ludzkiej naturze, przyjmującą czasami drastyczne formy, zastępuje interpretacją estetyczną czyli wymijającą. A przecież tylko ujawnienie tego, co skryte głęboko, co najbardziej wstydliwe, zakłamane może poruszyć. Dopóki teatr nie podejmie tego ryzyka, a wiąże się z nim także ryzyko odrzucenia, nie dotknie rejonów sztuki. Pokochać i wzruszyć się można tylko dziełem, które artystę kosztuje. Wiem jak bardzo to trudne, ale pamiętam przecież doskonale szekspirowskie Wszystko dobre, co się dobrze kończy i Sen nocy letniej w reżyserii Konrada Swinarskiego, przedstawienia nie cofające się przed żadną drastycznością, okrutne i mądre, poruszające najgłębsze rejony wrażliwości i wyobraźni. Pamiętam też świetny Wieczór Trzech Króli wyreżyserowany przez Jana Kulczyńskiego w Starej Prochowni z plejadą najwspanialszych aktorek - wyjątkowo perwersyjny, zmysłowy i bardzo, bardzo zabawny. Wiem więc, że trudne nie znaczy niemożliwe.