Artykuły

Esprit Sarmatów

"To jednak miłość" w reż. Krzysztofa Kopki w Teatrze Ad Spectatores we Wrocławiu. Pisze Jarosław Klebaniuk w Teatrze dla Was.

Teatr Ad Spectatores przyzwyczaił nas do wybornego aktorstwa. Z tekstami jednak bywało różnie - zdarzały się i takie, które tylko dzięki ustom złotym, szalonym w głowach niebrzydkich, niegłupich dawały się połknąć i strawić. Tym razem dostaliśmy tekst zabawny, oryginalny, a przy tym na tyle głęboki, że nie samym humorem stał spektakl. Przywary tak zwanych elit sprzed trzech wieków ukazane zostały jako przytyk do polskiej współczesności. A wszystko to w znakomitych słownych stylizacjach i barwnych kostiumach. Zaiste, pyszności, Panie Krzysztofie, pyszności.

Perypetie pięciu postaci: księcia Bogusława, jego służącej i zaufanego księdza Soroki, a także stolnika Michała Zagłoby z małżonką Amelią, pozornie zawarły się w zgrabnej bluetce. Pokrętne marszruty miłości wiodły przez barwne pola staropolskiego obyczaju, omijając ziejącą w oddali otchłań wielkiej polityki, niekiedy chowając się w oparach absurdu. Groteskowe wąsy sarmaty nie uległy zakusom nowomodnej sztuki fryzjerskiej, jednak, co stało się z nimi, gdy ich nosiciel ostatecznie "poznał samego siebie", zapewne jedynie Wielki Charakteryzator, jeśli wierzyć w Jego istnienie, raczy wiedzieć. Gdy już, już wydawało się, że rzecz cała skończy się źle, bardzo źle, z pomocą przyszedł jeszcze jeden zwrot akcji. Kolejny, bo niespodzianek i zaskoczeń byliśmy świadkiem wielu.

Bajecznie kolorowe stroje, owe tureckie piżamy stanowiące niechętnie przyjmowaną nowinkę, kontrastowały z bardzo skromną, niemal nieobecną scenografią. Stół pojawił się wtedy, gdy miał posłużyć komicznemu efektowi ("Oto klękam przed tobą..."), zaś swoboda ruchów nie była niemal niczym ograniczana na małej scenie w Browarze Mieszczańskim. Umożliwiło to rozgrywanie scenek rodzajowych, ukazujących społeczne role w ich całej absurdalnej sztywności i nierówności. Zarówno relacje małżeńskie, jak i inne związane z ekonomiczną zależnością przypominały dobitnie, że nie zasługi, zdolności czy choćby szlachetne intencje decydują o społecznej stratyfikacji, lecz urodzenie i związane z nim bogactwo. I choć te interakcje z klasowego i genderowego klucza stanowiły źródło zabawności, prowokowały do śmiechu i - że tak powiem - tworzyły fakturę spektaklu, to zdarzały się i okazje do krytycznej refleksji. Ksiądz, tutaj: wynalazca i filozof, zauważył w liście do zagranicznego interlokutora, że "wolność ufundowana na powszechnym wokół zniewoleniu" okupiona jest cierpieniem polskich chłopów.

Postać sprawująca największą ze wszystkich władzę narysowana została, jak i pozostałe, z groteskową przesadą. Infantylny, despotyczny, psychopatyczny i ulegający impulsom, nie mógłby w bardziej realistycznej teatralnej formie, wzbudzić sympatii. Zbrodnia, dla ucieczki przed odpowiedzialnością, za którą nawet sejm warto było zerwać, wydałaby się zbyt potworna. Protekcjonalne, a chwilami - agresywne traktowanie wszystkich wokół nie było zresztą udziałem jedynie Bogumiła (imię znaczące, pod warunkiem, że akurat o tym bogu, któremu jest miły, myślimy niezbyt dobrze). Zemsta na służącej, która śmiała zapraszać zdrożonego, zakurzonego gościa do umycia się, pełna była nieuzasadnionej przemocy. Komizm płynący z obnażenia obskurantyzmu, zaściankowości i głupoty, zderzał się z przerażeniem, że takie rzeczy miały i - z poprawką na realia - wciąż mają miejsce. Śmiech przychodził pierwszy, gorzka refleksja zaś, jak to z nią zwykle bywa, znacznie później.

Źródłem zabawności było celowe wymieszanie artefaktów pochodzących z różnych czasów. O ile fakt, że pieśń neapolitańska "O sole mio" została napisana pod koniec XIX wieku i XVIII-wiecznym postaciom nie mogła być znana, z łatwością uchodził uwadze, to już kolorowe diody i miecz świetlny, plastikowy spychacz, a nawet Freudowskie spisywanie (gęsim piórem!) snu musiało zostać dostrzeżone przez widzów.

Silną stroną spektaklu był nie tylko tekst, lecz i język, jakim został napisany. Nie zabrakło cytatów z "Trylogii" Sienkiewicza, a samo nazwisko jednej z postaci takiż stanowiło. Stylizacja na staropolszczyznę przeplatała się z zabawą słowem ("Musiałem się kurować, a wolałbym się kogutować") czy użyciem rymów dla dopełnienia humoru sytuacyjnego ("W górę ręce!", "Błogosławione ręce, gdy jest ich więcej"). Wzorem dawnych utworów literackich umieścił nawet Autor siebie, a właściwie swoje nazwisko w jakiejś marginalnej roli ("Kopka plugawy, com go za radła zepsowanie skarcił...").

Nie zabrakło w spektaklu aluzji do współczesnych wydarzeń ze świata polityki. Gdy usłyszeliśmy, że "banda fircyków a sługusów obcych chce przeforsować prawa nowe, europejskie", na myśl przyszły obecne wersje tego dawnego larum. A słowa "My tych Francuzów widelcem jeść nauczyliśmy" wydały się nawet bezpośrednio znajome. Oburzenie zaś, niemal zawał serca Stolnika, że legislacyjni wywrotowcy chcą wymusić na nim, by zapłacił "podatki zaległe z ostatnich lat dwustu", przypomniało, jak ponadczasowy jest egoizm i chytrość "najlepszych obywateli".

Pośród nieoczywistych w teatrze środków zwrócił uwagę nawet nie film, bo te stały się na scenie, za sceną, nad sceną codziennością, lecz zastyganie żywych postaci w bezruchu, aby mogła potoczyć się akcja lub paść słowa, których świadkami być nie powinny. Czy inspiracją dla tych przezabawnych momentów było wykorzystywanie takiej formy fotomontażu w reklamach, w których nie tylko ludzie w niemożliwych, dynamicznych pozycjach nieruchomieją, lecz przedmioty w locie, płyny poza pojemnikami, zapewne nawet niewidzialny duch w próżni? Jeśli tak, to koncept w elektronicznych środkach przekazu irytujący i słaby na scenie sprawdził się doskonale.

Zaskakujące i zabawne było też odkryć w pozornie tępych, nierozgarniętych, posłusznych mężczyznom kobietach, pra-feministki, wierzące, że za lat trzysta, w 2017 roku, będzie w Polsce raj, bo kobiety staną się niezależne, a głupota i przemoc zostaną wyeliminowane. I że warto było wtedy, w XVIII wieku podjąć walkę o swoje prawa. Cóż, w pewnych kwestiach pewnie i my dzisiaj jesteśmy komicznie naiwni. W każdym razie aktorskie wolty między "słodką idiotką" a świadomą intelektualistką wychodziły Lucynie Szierok doskonale, a towarzysząc jej w tym, także i po włosku, Martyna Witowska, ujawniła również talenta operowe.

Aktorstwo wszystkich pięciu twórców nie tylko nie budziło zastrzeżeń, lecz wręcz zaszczyt. Wysoką klasę pokazał Arkadiusz Cyran, a wspólnie z Łukaszem Chojętą stworzyli komiczny duet, w którym - dalece nie tylko - zderzenie dwóch różnych powierzchowności wywoływało salwy śmiechu na widowni. Zarówno z farsowymi, jak i z "głębokimi" fragmentami roli świetnie poradził sobie też Marcin Misiura. Przyjemnie było wszystkich oglądać w dobrej dyspozycji i ze świetnymi rolami do zagrania.

Ela dostrzegła pokrewieństwo spektaklu Krzysztofa Kopki do Kabaretu Olgi Lipińskiej. Uderzyła mnie trafność tego porównania. W jednym i drugim mieliśmy dużo humoru, który posłużył do przekazania ważkich treści. W obydwu także scenariusz dopracowany był w najmniejszych szczegółach, nic nie zostało pozostawione przypadkowi, a w grze było widać ogrom pracy na próbach nad dopracowaniem detali. Tempo, choreografia, poruszanie się w przestrzeni scenicznej, sceny zbiorowe i strona wokalna - wszystko to wypadło znakomicie. Nie pamiętam, kiedy z Elą tak byliśmy zgodni w zachwycie nad poziomem spektaklu, nie tylko tego teatru, lecz jakiegokolwiek. Dziękujemy. Życzymy twórcom, aby "To jednak miłość" na długo stało się jedną z wizytówek Ad Spectatores, a widzom przynosiło radość i... pokrzepienie serc.

***

Jarosław Klebaniuk - Instytut Psychologii, Uniwersytet Wrocławski

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji