Artykuły

"Z biegiem lat, z biegiem dni [gdzie jest Pepi]"

"Z biegiem lat, z biegiem dni [gdzie jest Pepi]" w reż. Agnieszki Glińskiej z Teatru im. Słowackiego w Krakowie na Festiwalu Boska Komedia. Pisze Fanny Kaplan na swoim profilowym blogu.

Miało być pięknie. Agnieszka Glińska wzięła na warsztat słynny spektakl wyreżyserowany przed czterdziestu laty przez Andrzeja Wajdę i Annę Polony na podstawie scenariusza Joanny Olczak-Ronikier - spektakl legendarny, który następnie został zaadaptowany jako serial telewizyjny, swoisty hołd złożony Młodej Polsce i Krakowowi. Podczas pracy nad spektaklem Glińska odkryła prawdziwą tożsamość swojego dziadka, Ocalonego z Holokaustu, którego rodzina wywodziła się z Krakowa, a jego matka, tytułowa Pepi Weiss, była zasymilowaną i majętną krakowską Żydówką korzystającą intensywnie z dóbr kultury, w tym teatru, w którym Glińska wystawiła swój spektakl.

Miało być pięknie, ale nie jest.

Jest to jeden z najbardziej anachronicznych i statycznych spektakli, jakie zobaczycie w życiu. I w porządku, ja rozumiem, że Teatr Słowackiego zwykle proponuje solidne warsztatowo i dobrze postawione spektakle na porządne mieszczańskie wyjścia - dobre na grzeczną randkę z pracownikiem banku, prezent dla nieco konserwatywnej ciotki; coś, co nikogo nie oburzy, może trochę rozbawi, a przede wszystkim da widzom poczucie, że mogą się elegancko ubrać, zasiąść na widowni bombonierki jaką jest Słowacki i spędzić czas na konsumpcji kultury wysokiej. Trochę sobie szydzę, ale w rzeczywistości doceniam istnienie takich miejsc. Teatr musi być różnorodny i za jak najbardziej słuszne uważam, że powinien proponować różnorakie rozwiązania - zarówno dla tych żądnych awangardy, tych, których ineteresuje doraźna rzeczywistość polityczna, tych, którzy szukają wstrząsu i katharsis, jak i tych, którzy chcą zobaczyć coś zachowawczego, ale porządnie postawionego pod względem warsztatu. Nie ma w tym nic złego.

Problem w tym, że spektakl Glińskiej nie spełnia tych założeń i, jeśli mam być szczera, miałabym poważne rozterki, gdybym miała zaprosić na ten spektakl kogoś starszego, nobliwego i oczekującego tego typu teatru. Mówiąc szczerze, wolałabym poszukać jakiegoś dobrze i tradycyjnie postawionego Czechowa, chociaż takiego to chyba w Krakowie ze świecą szukać. Może i nie tylko w Krakowie.

Technicznie jest słabiutko. Nie jestem przekonana co do przerywania akcji chóralnym wykonaniem melodii imitującej krakowski hejnał - strasznie to płytkie. Rozumiem, że ma być Kraków, Kraków i jeszcze raz o Krakowie, ale w takim spektaklu, w którym i Bałucki, i Boy-Żeleński, i Zapolska, i Przybyszewski z Dagny Juel, i młodopolscy artyści, i krakowska kołtuneria, i odgrywanie pokaźnych partii z "Moralności pani Dulskiej", i żarciki z tego, że jak będzie skandal, to trzeba będzie, nie daj Boże, wyprowadzić się do jakiegoś Pogórza czy jakichś Dębnik (co oczywiście krakowska publiczność kwituje śmiechem, zresztą wspólnie ze mną) - czy w takim spektaklu, w którym wszystko jest arcykrakowskie, potrzeba jeszcze wyśpiewywać hejnał?

Songi są nawet niezłe. Mateusz Bieryt i Modest Ruciński skomponowali kilka naprawdę fajnych kawałków, które wpadają w ucho i mają ciekawą linię melodyczną. Ale co z tego, jeśli zdarza się, i to wcale nierzadko, że aktorzy fałszują? Do tego mamy na doczepkę pieśń Leonarda Cohena "Dance Me to the End of Love". Ale brzmi ona nieprzekonująco i wydaje się doklejona do reszty, która ma być arcykrakowska, a potem z zadziwiającym brakiem obciachu wskakuje w repertuar Cohena i to dwukrotnie, bo Cohen pojawia się i w drugim akcie, i kończy cały spektakl.

Aktorzy bardzo nie wiedzą, co na tej scenie robią. To znaczy, wiedzieć, to może i wiedzą, ale kompletnie nie umieją grać zespołowo. Podobno w Słowackim się to zdarza, nie wiem, nie widziałam, brzmi to dość mitycznie. Ktoś kiedyś gdzieś widział, ale nie wiadomo kto i kiedy. Każdy gra tu osobno i każdy gra tu na siebie. I to jest nie tylko anachroniczne, ale i przykre. Z rolami też jest kiepściutko, bo przy takiej ilości bohaterów Glińska się gubi i nie bardzo wie, co z nimi zrobić. Aby ich nie ściągać za kulisy, jeśli w danej scenie nie grają, po prostu sadowi ich na zielonych kanapach jak w poczekalni, żeby odpękali te kilkanaście minut, zanim znowu wejdą w interakcję z resztą zespołu. Może chodziło o to, żeby w tym natłoku było performatywnie, że aktor to aktor, siedzi na tej kanapie i czeka, bo na razie nie ma nic do zagrania? Nie wiem. Wiem, że Glińska stoi w pół drogi i nie bardzo wie, czy chce robić "po bożemu", czy nowocześnie, a niezdecydowanie jest chyba najgorszym wrogiem każdego spektaklu. W akcie drugim Glińska ustawia aktorów w szeregu i każe im odgrywać jedną z wielu scen z "Moralności pani Dulskiej", kiedy w tym szeregu stoją. Wygląda to strasznie. Na scenie nie dzieje się nic, jest totalnie statycznie, aktorzy deklamują. Ma się ochotę rwać włosy z głowy jak ten krytyk w "Misiu", ten, nie ten inny, bo inny sobie już wyrwał.

Łukasz Simlat nie powinien w ogóle grać w teatrze. Nie wiem, gdzie on jest na stałe zakontraktowany, ale ten niewątpliwie świetny aktor filmowy, który ma w swoim dorobku szereg wyśmienitych ról i którego w kinie oglądam z prawdziwą przyjemnością, w teatrze po prostu sobie nie radzi. Może to kwestia tego konkretnego spektaklu. Jest natomiast jasne, że nie radzi sobie ani jako Przybyszewski, ani jako Relski. Jako Dulski może jeszcze, bo - jak wiemy z dramatu Zapolskiej - Dulskiego prawie nie ma i mówi jedno zdanie.

Jedyne dwie osoby w tym spektaklu, które robią tu cokolwiek sensownego to rozbrykana, zbuntowana Dominika Bednarczyk w roli Julii Chomińskiej i występująca w trzech rolach Dorota Godzic - jako wyzwolona, twarda i bezkompromisowa Gabriela Zapolska; jako poruszająca Zosia, na którą, jak na Hioba, spadają wszystkie nieszczęścia świata - od biedy, przez zdradę męża, strach o przyszłość syna będącego zaledwie niemowlęciem, po sugestię przemocy domowej, bo kiedy spór osiąga swoje apogeum, Zosia zostaje przez męża spoliczkowana; w końcu jako Juliasiewiczowa w scenach z "Moralności pani Dulskiej".

Można by to było nawet oglądać jako anachroniczną, ale jednak uroczą rekonstrukcję, gdyby nie główny zamysł. Po pierwsze, Pepi w tym spektaklu nie ma. Pepi (Pola Błasik) snuje się po scenie, obserwuje zebranych, wchodzi w interakcję tylko w chwili, w której Rachela (Małgorzata Biela) wzywa chochoła na wesele - bo w spektaklu o "Weselu" Wyspiańskiego jest oczywiście dużo. Nawet by to miało wiele sensu i świadczyło o prowadzeniu równoległych żywotów - polskich i żydowskich - w jednym mieście, mimo korzystania z tych samych instytucji kultury, czytania tych samych lektur, jedzenia w tych samych cukierniach i odpoczywania u wód w tych samych kurortach, gdyby nie to, że przy każdej prelekcji, które Glińska wygłasza między scenami, aby przywołać szczątkowy życiorys swej prababki, bez przerwy podkreślana jest jej polskość i jej zakorzenienie w Krakowie i jego życiu kulturalnym. Potwornie się to gryzie. Widz ma pełne prawo stracić rozeznanie w tym, czy Pepi faktycznie była tak zasymilowana i akceptowana w mieszczańskim Krakowie, czy też jednak wykluczona i postawiona albo w kąt, albo za drzwi. Rozumiem, że mówimy o różnych planach czasowych i oczywiście tekst Olczak-Ronikier mówi o przełomie wieków, podczas gdy młodość i zamążpójście Pepi przypadało na okres międzywojenny, stąd też chronologiczna niemożność wkroczenia Pepi w środowisko krakowskiej bohemy, ale nigdzie nie jest przecież powiedziane, że chronologia musi być zachowana. To jest teatr, nie rekonstrukcja historyczna. Chcę wiedzieć, co Glińska chce opowiedzieć tym życiorysem. Oglądam i nie wiem. Nie wiem, czy Pepi jest wykluczona i traktowana z góry jako Żydówka, czy też jest pełnoprawną (bo w końcu bardzo zasymilowaną i majętną) mieszczanką. W jednej ze scen, która jest już zupełnie kuriozalna, Pola Błasik wybiega nagle za przeszklone drzwi, po czym widzimy, jak za szybą odgrywa coś w rodzaju paralitycznego tańca. Atak apopleksji? Histeria? Co tam się w ogóle odbywa? Po co? Dlaczego?

Prelekcje Glińskiej to najgorszy element tego spektaklu. Prelekcją się on rozpoczyna, następnie sekwencje scen są przerywane przez reżyserkę, która wychodzi na scenę i czyta życiorys swojej prababki, wielokrotnie podkreślając, że chadzała do TEGO teatru, TEGO, w którym właśnie siedzimy, TAM, w loży, w której teraz Państwo siedzą, TUTAJ. Ja rozumiem, że Kraków ma famę miasta bardzo wsobnego i hermetycznego, czasem nawet bywa to prawdą, ale nie jest to miasto idiotów i naprawdę historia prababki nie poruszy widowni tylko dlatego, że ktoś im kilkanaście razy powtórzy, że wszystko się działo "tu" i "u nas". Sam życiorys przeciętny i trudny do zaakceptowania. Proszę mnie źle nie zrozumieć, to jest bardzo chwalebne, że Glińska dokopała się do swoich korzeni i że pragnie ocalić jakąś część swojej tożsamości, próbując odnaleźć informacje o nieżyjącej babce, której życie zresztą pochłonęła Zagłada, bo Pepi Weiss zginęła w obozie pracy w Skarżysku-Kamiennej. Ale takich historii rodzinnych jest mnóstwo i - po pierwsze - Glińska nie daje nam żadnych znaków i żadnego powodu, aby tę historię odczuć w jakiś szczególny sposób; nie ogrywa, nie daje nam się lepiej zidentyfikować z Pepi; po drugie - Kraków ma tego typu historie przerobione dość dobrze i ma ich w bród.

Bardzo nie lubię rozgrywania konflitków i animozji pomiędzy Warszawą a Krakowem, może dlatego, że jestem od lat "krakowskim" słoikiem i, mówiąc brutalnie, te animozje mocno mi zwisają. Ale zakrawa na pewnego rodzaju butę przyjazd do Krakowa i objaśnianie krakusom ich własnej żydowskiej historii. To jest jakiegoś rodzaju patrzenie z wyższością, które nie mieści mi się w głowie. Gdyby Glińska dała nam odczuć, że żydowska historia miasta jest wyparta, że nie dajemy Pepi miejsca na scenie właśnie dlatego, że jest wykluczona i jej nie akceptujemy, to by grało i buczało, a nawet może prowadziło do ukradkiem uronionej łzy. Ponieważ Glińska tego nie robi, wciela się w rolę prelegentki, która podaje nam garść faktów o jednej z mieszkanek przedwojennego Krakowa i robi to w mieście, w którym jest multum instytucji zajmujących się tym tematem, bo mówimy tu o głośnej wystawie "Świat przed katastrofą. Żydzi krakowscy w dwudziestoleciu międzywojennym" pokazywanej parę lat temu w Międzynarodowym Centrum Kultury (z ogromnym sukcesem i ogromną publicznością!), z której można do dziś kupić wyśmienity album fotografii przedwojennego żydowskiego Krakowa, o co najmniej kilku muzeach (Muzeum Historyczne Krakowa - oddział w Synagodze Starej, Żydowskie Muzeum Galicja, Fabryka Schindlera, Apteka pod Orłem), mieście Festiwalu Kultury Żydowskiej, mieście, w którym funkcjonuje gmina wyznaniowa i prężnie działające JCC Krakow, mieście, w którym nakręcony został niejeden film o historii polskich Żydów, w końcu mówimy o mieście Joanny Olczak-Ronikier, autorki nagrodzonej Nike książki wspomnieniowej "W ogrodzie pamięci", której scenariusz Glińska właśnie wzięła na tapet. To jest po prostu niebywałe. Bo jeśli Pepi nas nie porusza, bo Glińska nie pozwala nam być poruszonymi jej historią, to po co te prelekcje? To brzmi jak pouczanie. W dodatku jest to zrobione kiepsko, dydaktycznie, nudno.

Na tym nie koniec. Zdarzają się błędy faktograficzne (sic!) - Glińska, aby uzmysłowić nam skalę Zagłady mówi o tym, że przed wojną w Krakowie żyło 70 tys. Żydów, a wojnę przetrwało zaledwie tysiąc osób.

To bzdura. Jawna bzdura.

Liczbę ludności żydowskiej przed wybuchem II wojny ostrożnie szacuje się na 55 tys. osób. Bardziej hojne szacunki mówią o 65 tys.

Przyjmuje się, że wojnę przetrwało od 3 do 4 tys. osób. Niektórzy historycy twierdzą, że wojnę przeżyło 10% ludności przedwojennej, czyli minimum 5,5 tys. osób.

Sama lista Schindlera, na której znaleźli się głównie Żydzi z Krakowa, to około tysiąca osób.

Takie wtopy, choć moim zdaniem karygodne, jeśli już się bawimy w prelekcje na scenie, można by było przeżyć, gdyby nie to, jak to jest zrobione. To jest takie kuriozum, że się w głowie nie mieści. Glińska przerywa akcję po to na przykład, żeby wyświetlić na ścianie w tle sceny, tuż nad stojącą pod nią kanapą... slajdowisko. Yeah, you heard me. Mamy slajdowisko ze zdjęciami rodziny Pepi Weiss. Zdjęcia przewijają się, a Glińska informuje, że na zdjęciu są np. Pepi Weiss z mężem Natanem, prawnikiem. Fota się zmienia, Glińska mówi, że na fotografii widzimy Pepi z niemowlęciem, które potem stanie się dziadkiem Glińskiej. Itd., itd.

Żeby to było tyle, to bym sarkała, że to szkolne, anarchroniczne, bardzo złe artystycznie, blablabla, ale bym odpuściła. Ale to jeszcze nie koniec. Fotografie wyświetlają się tak, że z drugiego balkonu widzimy tylko ubrania postaci, a zupełnie nie widzimy ich głów, co na drugim piętrze wywołało pomruk na widowni i mnóstwo chichotów. Serio? Mamy do dyspozycji tak dużą i głęboką scenę, jaką ma Słowacki, tak wielką widownię rozrzuconą na trzech poziomach. Nikomu, ale to nikomu nie wpadło do głowy, żeby przejść się na drugie piętro i zobaczyć, czy cokolwiek z niego widać?! Co więcej, między kanapą a dolną krawędzią kadru jest na oko pół metra odległości. Nikomu nie wpadło do głowy, żeby sprawdzić, co widać z wyższych pięter i czy da się albo podciągnąć kurtynę wyżej, a jak nie, bo historyczna, Siemiradzki, nie wolno, trzeba delikatnie, to czy można obniżyć projektor?! Ręce opadają.

I najśmieszniej z tego wszystkiego i najbardziej w punkt wypadają te fragmenty tekstu, w których mowa o "Weselu" Wyspiańskiego; w których mieszczanie podnieceni skandalikiem, jakie sztuka wywołała, pchają się na spektakl i mówią o tym, że całe miasto dobija się do teatru, żeby to zobaczyć. Ponieważ po ponad stu latach całe miasto ponownie dobija się do teatru, żeby zobaczyć "Wesele" Klaty, publiczność autentycznie i szczerze się z tego śmieje. Ale to akurat do spektaklu dopisało życie.

Nigdy na to nie idźcie. Nigdy.

Ten spektakl wypala oczy, wypala mózg, można raka dostać.

Fanny Kaplan oddaje trzy strzały.

Boże, co ja wygaduję, Fanny Kaplan oddaje MILIARD STRZAŁÓW.

Never again!

W prezencie dla rodziców i dziadków szukajcie Czechowa, porządnego Czechowa, powiadam!

**

//"Z biegiem lat, z biegiem dni [gdzie jest Pepi]"//

reż. Agnieszka Glińska

Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie

Premiera: 20 maja 2017

Spektakl obejrzany w ramach Festiwalu Boska Komedia w Krakowie

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji