Artykuły

"Wesele Figara"

Po wielu perypetiach związanych z okresem powstawania tej placówki - Opera stołeczna wystąpiła z premierą opery komicznej W. A. Mozarta "Wesele Figara". Niezależnie od arcydzieła mozartowskiego sam wybór dzieła na otwarcie pierwszego sezonu tak długo oczekiwanej "stołecznej opery z prawdziwego zdarzenia", nasunąć musi pewne wątpliwości. W polskiej literaturze operowej znajduje się dosyć dzieł mniej lub bardziej na scenach operowych spopularyzowanych, które znacznie bardziej nadawałyby się na inaugurację, niż którakolwiek z oper obcych. Dlaczego "Straszny dwór" znajduje się na drugim miejscu - zostanie to już tajemnicą dyrekcji opery.

"Wesele Figara" jest operą trudną. Wiadome jest każdemu, kto interesuje się operą, że to trudne dzieło Mozarta, Poważne sceny operowe, dysponujące gotowym i przygotowanym aparatem technicznym i materiałem ludzkim, opracowują po 5-6 miesięcy. Toteż nie jest winą zespołu, zresztą ambitnego i rokującego najlepsze nadzieje - że na spektaklu było wszystko, prócz Mozarta.

Muzyka mozartowska jest bardzo specyficzna. Jej charakter jest tak swoisty, że wyodrębnił się spośród wszystkich innych tak dalece, że do oceny wykonania podchodzi się już zawsze pod kątem widzenia "mozartowskiego styli". Główne jego cechy to lekkość, pogoda, absolutna czystość techniczna, swoista fraza, umiejętne operowanie akcentami muzycznymi, crescenda i decrescenda. W operze zaś - poza tym wszystkim wymagana jest znakomita technika wokalna śpiewaka i aktorskie zastosowanie się do wymogów muzyki. Synchronizacja tych wszystkich czynników jest wymogiem bardziej absolutnym w utworach klasycznych niż np. w operach włoskich z okresu weryzmu, czy późniejszych. Niewątpliwą trudność nasuwają również wykonawcom libretta mozartowskich oper. Powstałe na przełomie tzw. "walki o operę", zdradzają dążność do wysunięcia sceny i aktora na równorzędny plan z muzyką i śpiewem. Stąd ich oparcie o dzieła literackie, a niejednokrotnie o arcydzieła, dziś już klasyczne, jak w wypadku "Wesela Figara".

Znamy perypetie Beaumarchaisego z jego "Weselem Figara". Ludwik XVI słusznie, jak na jego epokę, nie chciał dopuścić do premiery tej sztuki, twierdząc, że jest to "revolution en marche". Wiemy również, że miał rację. W sztuce satyra na arystokrację francuską XVIII w. wybija się na plan pierwszy. W operze trudno umiejscawiać ją na tak honorowym miejscu. Akcja skrępowana poniekąd muzyką i śpiewem nie sprzyja wyodrębnieniu czynnika satyrycznego - ale nie należy o nim zapominać całkowicie. Gdy cały zespół podchodzi do swych postaci "na serio" - zatraca charakter widowiska i tworzy całość niestety bardzo nudną. A tak było w omawianym przedstawieniu "Wesela Figara" w naszej oparze. Gdy patrzę na program, na którym widnieje nazwisko J. Munclingera, jako reżysera - nasuwają mi się refleksje, potwierdzające to, co wyżej powiedziałem.

Nie wątpię bowiem na moment w kolosalne doświadczenie i talent naszego gościa - ale efekt dowiódł, że nawet on w jeden miesiąc (a tyle trwały próby sceniczne do premiery, łącznie z muzycznymi zespołami) nie potrafił w przeważnie surowy scenicznie materiał tchnąć pełnego życia. Stąd też brak wartkości: nad całością unosi się niebezpieczna nuda. A szkoda. To samo przedstawienie za kilka miesięcy mogłoby być doskonałe. Bo nawet i w tej formie ma poważne plusy i zespół może być dumny ze swojej pracy, którą nieomal można by nazwać pionierską. Przedstawienie bowiem w całości ma dwa jasne punkty: jest czyste i pozwoliło nam usłyszeć kilka naprawdę pięknych głosów. Mimo (zapewne z tych samych powodów co strona reżyserska) niezachowania stylu mozartowskiego - należy zwrócić uwagę na dobre, biorąc od strony rzemiosła, przygotowanie muzyczne. Tak kapelmistrz (dr Zygmunt Latoszewski) jak i główny korepetytor (N. Bogacka - dlaczego głucho o niej w programach i afiszach?) włożyli dużo pracy, która dała rezultaty. "Wsyp" jest niewiele i widać, że zespół umie swe partie.

O aktorskim ujęciu poszczególnych partii mówić nie będę, wiąże się to bowiem z tym, co mówiłem o całości powyżej. Jedni są lepsi, inni słabsi. Jedni wyrywają się do gry i ustają, gdy im nikt nie sekunduje (Gruszczyńska, Brenoczy). Inni znów mają dobre momenty (Jankowski), ale to wszystko nie to. Często natomiast razi nadmierna "szwedzka gimnastyka" rękami u wielu wykonawców.

Zajmijmy się wobec tego śpiewem. Najlepsza, najbliższa Mozarta była Krystyna Brenoczy (Cherubin). Artystka ma niewątpliwie dużą przyszłość przed sobą. Z dużym uznaniem jestem dla osiągnięć M. Dobrowolskiej-Gruszczyńskiej (Zuzanna). Śpiewaczka ma niewątpliwe zacięcie sceniczne i bardzo ładny liryczny sopran. Musi jednak pamiętać o kalibrze swego głosu. Śpiewa często zbyt wielkim wolumenem, co odbija się czasem na średnicy, w pewnych samogłoskach brzmiących nieco gardłowo. Jest to, przy ogólnie dużej technice wokalnej artystki, drobiazg, na który wskazuję tylko dla jej dobra. Duża, odpowiedzialna i trudna rola Zuzanny niewątpliwie znalazła w niej bardzo dobrą odtwórczynię. P. Krysińska (Hrabina) ma piękny gatunek głosu. Za dwa, trzy lata będzie to prawdziwy, a jakże rzadki w Polsce sopran dramatyczny. Mam jednak dwa zastrzeżenia: nieskoncentrowana góra (mniej więcej od sol) i zbyt ciężkie śpiewanie Mozarta. Ale może to nie jej wina - a niewłaściwej obsady. P. Kłosówna (Marcelina) ładny mezzo-sopran, musi wyzbyć się rażącej maniery w twarzy przy śpiewaniu i popracować jeszcze nad swą muzykalnością.

Z panów, na pierwszym miejscu - bez boju - Jankowski (Hrabia). Ładny głos, muzykalny i o dużym talencie aktorskim, P. Sauk (Figaro) mimo walorów głosowych, nie był szczęśliwie obsadzony. To nie był Figaro - spiritus movens całej opery. Pp. Grzegorzewski i Romanowski (Basilio i Bartolo) robili co mogli - nie zawsze szczęśliwie. Dla Haliny Mickiewiczówny, której pięknym rozwojem cieszyliśmy się w roku ubiegłym, obsadzenie w roli Barbarki było dużą krzywdą. Po Constancji z "Uprowadzenia z Seraju" - do Barbarki - dlaczego?

Podobno są nowe teksty. Próbki cenić ich jednak nie sposób, wobec zdecydowanego braku dykcji u większości wykonawców. To natomiast, co usłyszałam w arii Cherubina: "Milcz serce me różowe, śnieżyste, konwaliowe" entuzjazmu nie wywołało.

Była również wstawka baletowa - zupełnie niepotrzebna. Hiszpania w "Weselu" jest umowna - satyra jest na Francję i Francuzów - toteż wstawka, taniec hiszpański, zresztą słabo zatańczony, chybił celu.

Natomiast dekoracje i kostiumy są śliczne. Scena wyzyskana, kolory doskonale współgrają, światła dobre. Akustyka ciągle zła. Całością po raz pierwszy dyrygował M. Mierzejewski - jak zawsze z polotem i talentem. Na koniec dwie uwagi: 1) wszystkie role w operze są dublowane. Szkoda, że recenzent pisze swe uwagi tylko o jednej z nich, czyniąc tym mimowolną krzywdę pozostałym, których nazwiska niezasłużenie pozostają w cieniu. Wywołuje to u nich niezawsze wskazane, a niestety zrozumiałe rozgoryczenie. Czyby nie można było pokazać na premierze prasowej obydwu obsad? Podzielić je na akty, czy jakoś inaczej? Wilk byłby syty i owca cała; 2) w imieniu czytelników "Dziś i Jutro" proszę dyrekcję opery aby w dniu premier prasowych o naszym piśmie nie zapominała. Recenzje w ten sposób zostają opóźnione, co dla współpracy prasy z teatrem nie jest wskazane.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji