Artykuły

Don't call my name, Alejandro!

"Dom Bernardy A." Federico Garcii Lorci w reż. Alejandro Radawskiego w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Katarzyna Oczkowska na stronie e-splot.pl.

Pierwsza premiera nowego dyrektora w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie przeszła wszelkie oczekiwania. Serio. Bo dawno tak głębokie kołtuństwo nie bratało się z - użyję terminu dość szerokiego - działalnością artystyczną. Ale po kolei.

Za introdukcję (nie bez powodu używam tego egzaltowanego terminu; pasuje on, mam wrażenie, do obecnej dyrektorskiej wizji Starego) "Domu Bernardy A." na podstawie dramatu Federica Garcii Lorki w reżyserii Alejandro Radawskiego można uznać pojawienie się w witrynie MICET-u oraz w internecie plakatu reklamującego spektakl. Nie byłoby w tym nic dziwnego, normalna sprawa, ale w tym przypadku trzeba zobaczyć, jaki to plakat i jaka kompozycja powstała wokół niego w oknie. Afisz przedstawia trzygłowe monstrum w estetyce - nazwijmy to - art brut (rysunek autorstwa Lorki) w towarzystwie fontu Comic Sans. Jeśli to wam nie wystarcza, to teraz prawdziwy sztos: w kompozycji zbudowanej z białej satynowej draperii, sztucznej dłoni upapranej czerwoną farbą (że niby krew) oraz wachlarzy i kapeluszy dumnie prezentuje się plakat "Domu Bernardy A.". Taką dostaliśmy introdukcję na kilka dni przed premierą.

A teraz do rzeczy. Na Małej Scenie zaaranżowana została przestrzeń skrajnie minimalistyczna. Kilka walców w roli postumentów dla aktorek, które początkowo stoją tyłem do widzów, oraz biała ściana. Nie mam nic przeciwko minimalizmowi w teatrze, ale zgrzyta on w zestawieniu z estetyką przestrzeni prezentowaną w wyświetlanych nagraniach; w nich już na wstępie widzimy najniższej klasy (i z mocnym gotyckim sznytem) scenę rodem z taniego "Dziecka Rosemary". Tytułowa Bernarda (doprowadzona do niebywałej emfazy Ewa Kolasińska) oraz jej trzy niewydarzone (nie wymyśliłam tego, to wynika z narracji) córki (aspirujące studentki krakowskiej Akademii Sztuk Teatralnych) w strojach i makijażach, których nie powstydziłyby się fanki Slayera, stoją nad trumną z dziwnym zawiniątkiem.

To w domyśle ich ojciec, mąż Bernardy. Dodam, że wszystko dzieje się w obskurnej piwnicy o ceglanych ścianach. To chyba taki estetyczny zabieg zwiększający dramatyzm.

Tocząca się niespiesznie (osiemdziesiąt bardzo dłużących się minut) narracja porusza wątki despotycznej matki, uciśnionych córek, z których każda na swój sposób próbuje się wyzwolić spod kurateli rodzicielki, oraz nie tylko uwikłanej w to wszystko, ale i manipulującej służącej (Ilona Buchner). Wśród chimerycznych wybuchów przestylizowanej Kolasińskiej trzy córuchny toczą zaciętą walkę o jedynego mężczyznę, który pojawia się w ich życiu. Jedna ma go poślubić, druga zazdrości i zaczyna z kawalerem romans, trzecia niby kocha, ale nic nie robi i dokucza tej, co się szykuje do zamążpójścia. Poważne sprawy. Dziewczyny nie podołały kreacjom - to pewne. Nie ma co się zanadto pastwić, w końcu to studentki, którym ktoś po prostu źle doradził i znalazły się w złym miejscu o nieodpowiednim czasie. Niemniej wrażenie jak z semestralnego zaliczenia pozostawia swój niezatarty ślad. Niech reszta pozostanie milczeniem.

Wszystko jest tu koszmarnie sztuczne: dialogi, ruchy, mimika, a nawet próba jakichkolwiek żartów. W ramach tego pierwszego, czyli jednego z bezkonkurencyjnych dialogów, słyszymy: "- Angustias? - Co? - Nic - To po co mnie wołasz, Adelo? - Tak mi się wyrwało". Tego rodzaju perełek jest więcej. A te momentami na tyle błyszczały ze sceny, że widownia nie była w stanie powstrzymać się od parskania. Z kolei nawiązując do żenujących żartów, to jednym z takich jest folklorystyczna przeróbka popularnej piosenki "Despacito", którą słychać w momencie, gdy trzy siostry wypatrują - cytując Bernardę - "męskich portek".

I wreszcie, w odwołaniu do owych "męskich portek" oraz wszelkich wynikających z patriarchalnego wydźwięku implikacji: pomimo dobrych - zdaje się - intencji Radawskiego spektakl jest przerażająco niewspółmierny z rzeczywistością społeczno-polityczną współczesnej Polski. Reżyser pokazuje przemoc wynikającą z opresyjnego patriarchalnego sytemu, w którym kobieta, nawet podejmując próby wyzwolenia, i tak nieświadoma pcha się w kolejne klisze i schematy. Mam tutaj na myśli bad romance, który rodzi się pomiędzy jedynym posiadaczem penisa a trzema pragnącymi za jego sprawą realizować swoją podmiotowość kobietami. W swoim statemencie Radawaski twierdzi, że ten problem można przełożyć na całe środowiska, społeczeństwa, a nawet i kraje. Brzmi to dumnie, ale jednocześnie jest w tym coś obrzydliwego. Tak jakby reprodukował on seksistowskie schematy za pomocą tu przypudrowanego, tam odświeżonego, powoli dogorywającego truchła. Reżyser chyba nie zauważył, że w Polsce od jakiegoś czasu wydarza się feministyczny zwrot obywatelski, który bynajmniej nie zakłada manifestowania klisz, w które uwikłane bywają kobiety. Albo co gorszazauważył i próbuje go badać za pomocą tego rodzaju dziwacznych narzędzi.

Na usta sam ciśnie się cytat z jednej z piosenek Lady Gagi: "Don't call my name, Alejadro". Co zresztą wyraziła tuż po przedpremierze Rada Artystyczna Starego Teatru (w ich przypadku jednak "Alejandro" wypada raczej zamienić na "Marco"), która w swoim ostatnim oświadczeniu odcięła się od doboru i artystycznej jakości premier w sezonie 2017/2018. No nic. Czekajmy na kolejne rewelacje - tym razem w lutym, podczas premiery Masary Mariusa Ivaškevičiusa.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji