Artykuły

Klata kebab z odpadków

"Weź, przestań" w reż. Jana Klaty w TR Warszawa. Pisze Jacek Wakar w Dzienniku.

"Jeśli w tym dramacie nie znajdziesz siebie to znaczy że Cię tu nie ma" - mówi w reżyserskim wstępie do "Weź, przestań", Klata. No więc siebie nie znalazłem - mimo to wciąż wydaje mi się, że jestem, choć pewnie dla Klaty nie istnieję. Dlatego nie będzie przejmował się tym, co piszę. Ale robię to ku przestrodze dla tych, którzy w zbitym tłumie szturmować będą TR Warszawa, by posmakować sztuki Najmodniejszego Polskiego Reżysera.

Jan Klata jeszcze ma wybór. Albo w teatrze zacznie myśleć, zadawać sobie całkiem proste pytania i zapomni o grupce pochlebców, którzy poklaskiem skwitują każdy jego ruch, albo zamknie się w swoim samozadowoleniu. A wtedy czeka go los wielu sezonowych gwiazdek. Zapomną o nim, a on zapomni o kolejkach przed teatralnymi kasami.

Nie da się w nieskończoność eksploatować wizerunku niepokornego skandalisty z irokezem. "Weź, przestań" jest na to koronnym dowodem. To teatr grzeczny jak prymuska z II B i przewidywalny jak kolejne wystąpienie Giertycha. Powtarzający wszystkie błędy poprzednich inscenizacji Klaty i dokładający nowe. A przy tym nie ma mowy o odruchach buntu, jak przy płaskim jak podeszwa gdańskim "Fanta$ym", gdy podczas kopulacji w rytm "Czerwonych maków na Monte Cassino" widownię - całkiem słusznie - opuściło kilku ważnych artystów.

Tym razem Klatę stać na tyle, by wprowadzić na scenę kilku przedszkolaków w mundurach z białoczerwonymi opaskami na rękawach. I uformować aktorów w tanecznego wężyka, każąc im w discopolowym stylu śpiewać "Nie ma lepszego nad Jana Pawła II". A to Polska właśnie - zdaje się mówić Klata, strojąc się w szaty wieszcza na naszą nową miarę. Są tacy, którzy tę pozę kupują, bo tak trzeba. Bo tak, póki co, zostało zadekretowane. Polska to właśnie przejście podziemne w wielkim mieście. Klata uwierzył tym, którzy powtarzali jak mantrę, że Warszawa się go boi, więc na swój stołeczny debiut postanowił - jak rozumiem - podstawić jej pod nos krzywe zwierciadło. Problem w tym, że Najmodniejszy Polski Reżyser widzi nie dalej niż koniec własnego nosa i to widzi na swoją miarę. Widzi meneli, kobietę sprzedającą sznurówki, zdeprawowanych wyścigiem szczurów wbitych w paradne uniformy żołnierzy wielkiej korporacji. Widzi faceta w kretyńskim pióropuszu, podśpiewującego idiotyczne piosenki. Widzi panienkę z dredami, która wyciąga od ludzi pieniądze "na psa", który podobno wykrywa nowotwory. Widzi wreszcie ochroniarza, który roztkliwia się nad swoim smutnym losem odrzuconego. Widzi ich, ale nie widzi kompletnie nic. Tu włoży im w usta jakiś greps, tam żart jak z wiejskiego wesela. Tam powie, że mają tańczyć, śpiewać, recytować... I tyle. Obserwacje Klaty sprowadzają (to akurat w jego teatrze nie jest żadną nowością) do zestawienia serii skeczów, bez początku, czytelnej kulminacji, mocnego końca. Tu kawał, tam greps i jeszcze Marley ryczy przez głośniki, a dla miłośników rodzimego folkloru Majka Jeżowska i jej nieśmiertelny "A ja wolę moją mamę". I już mamy gromki śmiech. I cała sala śpiewa z nami... "Weź, przestań" to przedstawienie pozbawione dramaturgii, konfliktu, napięcia. W ich miejsce mogłaby się pojawić szeroka perspektywa, obraz społeczna układanka z polskich dołów, coś na kształt znanych sekwencji z brytyjskiego kina Kena Loacha i Mike'a Leigh. Trzeba jednak, by Klata dysponował choć ułamkiem ich przenikliwości, wrażliwości i zwyczajnego współczucia dla swoich bohaterów. Bo właśnie tu zaczyna się dużo poważniejszy problem. Nowa inscenizacja Najmodniejszego Polskiego Reżysera jest jego bolesną autodemaskacją. Po "Weź, przestań" nikt przy zdrowych zmysłach nie powie już, że Klata umie pisać dla sceny. Nie ma też wątpliwości, że pozbawiony dyktującego mocny rytm wszystkich jego dotychczasowych inscenizacji muzycznego podkładu, robi przedstawienie, które rozłazi się w szwach. Potwierdziło się też, że fatalnie obsadza aktorów i nie potrafi wykorzystywać ich skądinąd znanych umiejętności. Przez grzeczność i ze współczucia dla wykonawców nie powiem, kto z zespołu TR wypada tylko źle, a kto skandalicznie. I wreszcie tworzy teatr absolutnie bezpieczny. Poza buntownika oznacza tylko chwyt na potrzeby mediów. Janowi Klacie łatwo przychodzi mówienie o tym, że nie zamierza opowiadać bajek, kreowanie się na młode sumienie polskiego teatru. Tymczasem jego spektakle, "Weź, przestań" jest tego najlepszym dowodem, nie wyważają żadnych drzwi, nie wytrącają z błogiego stanu wieczornej drzemki. Publiczność patrzy sobie, zadowolona, że sforsowała bramę z biletem lub wejściówką w garści, choć chętnych było więcej. Wiec patrzy, jak widzi świat i Polskę, nic nie widząc, Najmodniejszy Reżyser. Ktoś popatrzy na kumpla obok z aprobatą, bo przecież tak się robi najmodniejszy dziś teatr. Ktoś inny zarechocze, słysząc kolejnego bluzga, bo przecież Klata ma poczucie humoru. Nudno, cholernie nudno. I bardzo nieprzyjemnie, bo pokazując tych wszystkich ludzi z przejścia podziemnego, Klata traktuje ich jak pożałowania godne eksponaty z polskiego zoo. Nie ma współczucia. Mamy pooglądać sobie, porechotać, a potem wyjść z najmodniejszego teatru i spokojnie pójść na piwo. Może nie dotrze do nas, że z Klaty wyszedł cynik.

Teatr Klaty przypomina kebab, którym obżerają się sceniczni Agent i Sylwek. W dodatku kompletnie nie ma smaku, bowiem robiony jest z odpadków.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji