Artykuły

Jacek Mikołajczyk: Uwielbiam musicale

- Jeśli chodzi o twórców i realizatorów, to musical w Polsce jest ograniczony do dość skromnego środowiska, tak że my wszyscy doskonale wiemy o swoich projektach i działalności. Chyba nie do końca traktujemy się w kategoriach wielkiej konkurencji. Ciągle jeszcze możemy się wspierać - z Jackiem Mikołajczykiem, dyrektorem warszawskiego Teatru Syrena, rozmawia Wojciech Giczkowski z Teatru dla Was.

Kiedy został Pan wybrany na stanowisko dyrektora warszawskiego Teatru Syrena, komisja konkursowa uznała, że zaproponowany przez Pana program najlepiej nawiązuje do dramatycznej i muzycznej tradycji teatru. Pana koncepcja wychodzi także naprzeciw potrzebom szerokiej publiczności i wpisuje się w wizję Warszawy jako miasta dysponującego zróżnicowaną ofertą kulturalną - powiedziała Hanna Gronkiewicz-Waltz. Co z tego programu udało się Panu wcielić w życie, a co zobaczymy wkrótce na Pańskiej scenie? - Postanowiłem zupełnie poważnie podejść do moich deklaracji. Pierwszą premierą, zgodnie z założeniami, będą "Czarownice z Eastwick". Chciałem, aby podstawowym filarem repertuaru były światowe musicale. I obecnie już pracujemy nad zdobyciem praw do dwóch dużych broadwayowsko-westendowych tytułów.

Jak tylko nam się uda podpisać umowy, natychmiast ogłosimy, jakie niespodzianki dla państwa szykujemy. Drugim filarem miała być polska twórczość musicalowa i stąd pomysł zaproszenia do współpracy twórców "Pożaru w burdelu", czyli Michała Walczaka i Macieja Łubieńskiego, którzy o realizacji swojego polskiego musicalu marzą od lat. Widzą w nim ogromny potencjał, a obaj są chodzącymi rezerwuarami zaskakujących pomysłów. Dlatego zwróciłem się do nich jako pierwszych, żeby tego typu przedstawienie mogło w najbliższym czasie powstać. W efekcie nasza następna premiera to spektakl Macieja Łubieńskiego o Józefie Bemie pod tytułem "Renegaci i patrioci".

Następnie planuję też wspólne przedsięwzięcie z Wojciechem Kościelniakiem, jednak ze względu na jego napięty grafik uda się to dopiero w 2020 roku. Ale jesteśmy już po rozmowach! Trzeci filar to powrót do tradycji "Syreny", czyli bazowanie na tym co w tradycji naszego teatru było kiedyś i z czego jest znany, i z czym się kojarzy, że tak powiem "na mieście". Stąd pomysł stworzenia spektaklu o Irenie Kwiatkowskiej. Tak więc trzy najważniejsze punkty zgłoszone przeze mnie już staramy się realizować. Ponadto nawiązujemy współpracę z Akademią Teatralną, co również było w moim programie. Widzę w tym ogromny potencjał, bo uczelnia otworzyła niedawno kierunek muzyczno-teatralny, musicalowy i chciałbym studentów z tego kierunku przyciągnąć do pracy w teatrze. Dać im zwyczajnie możliwość realizowania się zawodowego. A więc program, który sobie założyłem i złożyłem do Biura Kultury Ratusza, krok po kroku staram się wprowadzać w życie.

Już za chwilę zobaczymy "Czarownice z Eastwick", wcześniej widzieliśmy w Teatrze Muzycznym w Poznaniu musical "Nine", w którym wraca Pan do oscarowego filmu Federica Felliniego "Osiem i pół" z 1963 roku, z kultową rolą Marcella Mastroianniego. Co więc będzie nawiązywało w Syrenie do tradycji muzyczno-dramatycznej, która wyrasta ze wspaniałego dorobku kabaretowo-rewiowego lat 20. i 30. XX w., z takich nazwisk, jak: Jerzy Jurandot, Ludwik Sempoliński, Adolf Dymsza czy Mira Zimińska?

- Tym pierwszym pomysłem jest spektakl o Irenie Kwiatkowskiej. Dla mnie "Kabaret Starszych Panów" czy kabarety peerelowskie są kontynuacją tradycji kabaretowej z lat międzywojennych. Artyści z tamtej epoki wychowywali swoich następców między innym w tym teatrze. Sięganie do przeszłości to w czystej postaci kontynuacja tej tradycji. W mojej opinii również myślenie twórców "Pożaru w burdelu" jest bardzo podobne. Kabarety lat 20. i 30. były bardzo aktualnym, politycznym, elitarnym i miejskim wydarzeniem - co dzisiaj możemy zobaczyć w kabarecie Walczaka i Łubieńskiego. Dlatego skorzystamy z ich potencjału, ich sposobu myślenia o teatrze i z artystów, którzy są z nimi związani. Chyba nie chciałbym nawiązywać do tradycji w ten sposób, żeby np. wystawiać sztuki Jerzego Jurandota. Raczej chciałbym przeszczepić do "Syreny", którą mam zaszczyt prowadzić, myślenie o teatrze i kabarecie właśnie takich artystów jak on, tak, aby dać pewne współczesne tego odpowiedniki dorównujące jego sztukom.

Czy w Warszawie zobaczymy nową wersję musicalu "korporacyjnego", wcześniej wystawionego w chorzowskim Teatrze Rozrywki, którego tytuł brzmi dosyć intrygująco: "Jak odnieść sukces w biznesie, zanadto się nie wysilając"?

- Niestety, nie zobaczymy tego musicalu. On miał premierę w Chorzowie w moim przekładzie. Ten tytuł chyba nie jest do wystawienia w "Syrenie", bo wymaga bardzo dużej orkiestry i warunków technicznych, których tutaj nie zapewnimy. Zresztą, w musicalu zawsze jest tak, że "goni się króliczka". Ścigamy się między różnym scenami, wyrywamy sobie i podkradamy co ciekawsze tytuły. W naszej branży tak powinno być, bo skoro ten spektakl już został odkryty przez Teatr Rozrywki, to należy poszukać czegoś nowego.

Czy Michał Walczak z teatru-kabaretu "Pożar w burdelu" ma już dla Pańskiego teatru jakąś propozycję repertuarową?

- Michał Walczak obecnie pracuje w Teatrze Polskim nad swoją nową sztuką, a u nas będzie reżyserował przedstawienie o Józefie Bemie. Pracujemy wspólnie, choć tym razem pisze dla nas Maciej Łubieński.

Do musicalu "Czarownice z Eastwick" przeprowadził Pan casting. Czy zespół Teatru Syrena będzie się opierał na aktorach angażowanych do konkretnego przedstawienia, czy jest w nim jakaś "opcja bazowa" aktorów?

- Obecny zespół Teatru Syrena to dziewięć osób, z czego siedem wystąpi w "Czarownicach z Eastwick". Zatem rzeczywiście wykorzystujemy tych aktorów jako siłę bazową. Również kilkoro z nich zaproszę do współpracy w przedstawieniu o Bemie i kolejnych spektaklach. Gdy zacząłem tutaj pracować, odkryłem zresztą, że nie da się ograniczać zespołu Teatru Syrena tylko do aktorów etatowych. Mamy tutaj kilkanaście osób, które są kimś więcej niż artystami gościnnymi. Nie mają co prawda etatów, ale pracują w tym teatrze od kilkunastu lat, grając w niektórych spektaklach na stałe. Trudno ich traktować jako gości. Nie mam na myśli wielkich gwiazd, jak Daniel Olbrychski, ale wspomnę Beatę Jankowską, Jolantę Litwin-Sarzyńską, Annę Terpiłowską czy Kornelię Raniszewską. To są aktorki , które występują w wielu spektaklach, choć nie są na etacie. Mój poprzednik - Wojciech Malajkat - także unikał zatrudniania nowych osób na stałe, co nie oznaczało zamykania się na dopływ "świeżej krwi" do teatru.

Zaczął Pan reżyserować stosunkowo niedawno. W 2015 roku w Gliwickim Teatrze Muzycznym przygotował Pan przedstawienie "Rodzina Addamsów". Czy w swoim teatrze także będzie Pan zajmował się reżyserowaniem?

- Po "Rodzinie Addamsów" wyreżyserowałem jeszcze dwa przedstawienia, a więc stało się to już moim drugim zawodem, i robię co roku jedną premierę dużego przedstawienia muzycznego. To się teraz pewnie nieco zintensyfikuje, bo startując w konkursie na dyrektora "Syreny", wcale nie ukrywałem, że chciałbym reżyserować w tym teatrze. Dawać w swojej pracy to, co myślę o przedstawieniu, pokazywać swoje podejście wspólnie z moim zespołem współpracowników, czyli Marcinem Zawadą i Tomaszem Steciukiem, którzy tak jak ja uwielbiają musicale. Praca nad takim przedstawieniem jest ogromnym wysiłkiem. Jednak to, że się lubimy i czujemy się ze sobą bezpiecznie, sprawia, że nie jest to mordęga, ale twórcza praca. Myślę, że będziemy to powtarzali.

Na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach uzyskał Pan tytuł doktora nauk humanistycznych za rozprawę pt. "Musical nad Wisłą". Czy w obecnej sytuacji będzie Pan kontynuował pracę naukową?

- Na razie jestem na uniwersytecie na urlopie bezpłatnym. Postanowiłem, że w stu procentach zaangażuję się w działalność teatru, który wymaga codziennej obecności i na razie będzie to moje jedyne miejsce pracy. Dodam jednak, że dla Akademii Teatralnej zrobię ze studentami projekt, o którym myślę już od wielu miesięcy. Będzie to minispektakl wystawiony w Akademii. Kierunek musicalowy musi się rozwijać, bo takie jest zapotrzebowanie. Cieszę się bardzo z tej perspektywy.

Nie boi się Pan konkurencji?

- "Tort musicalowy" jest większy, niż nam się wydaje. Publiczność musicalowa jest dosyć duża. Warszawa jest dwumilionowym miastem, w którym tak naprawdę można na co dzień zobaczyć tylko jeden musical. Rynek jest już dość rozwinięty, a my wszyscy jesteśmy w tym świecie razem. Kuba Wocial z Teatru Rampa to mój dobry kolega, dla którego robiłem przekład tekstu spektaklu "Kobiety na skraju załamania nerwowego". Dyrektor Wojciech Kępczyński to jeden z moich profesorów i mistrzów. Jesteśmy w kontakcie od paru lat. Zaprosił mnie swego czasu do współpracy w Teatrze Roma. Jeśli chodzi o twórców i realizatorów, to musical w Polsce jest ograniczony do dość skromnego środowiska, tak że my wszyscy doskonale wiemy o swoich projektach i działalności. Chyba nie do końca traktujemy się w kategoriach wielkiej konkurencji. Ciągle jeszcze możemy się wspierać.

Czy Wasze przedstawienia będzie można zobaczyć w tak zwanym terenie, w Zielonej Górze, czy w Koszalinie?

- Myślimy o tym, żeby jeździć ze spektaklami. Jednak musicale są tak dużymi przedsięwzięciami, że może okazać się to trudne. Dekoracje najczęściej są budowane pod konkretną przestrzeń sceniczną i takie przedstawienie nie bardzo lubi zmieniać swój matecznik.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji