Artykuły

Nawet śmierć nie uwolni od zgiełku

"Cafe Panique" wg Rolanda Topora w reż. Joanny Gerigk we Wrocławskim Teatrze Pantomimy. Pisze Jarosław Klebaniuk w Teatrze dla Was.

Proza Rolanda Topora okazała się smakowitym kąskiem dla młodej scenarzystki i reżyserski. Zainspirowana "Czterema różami dla Lucienne" i "Najpiękniejszą parą piersi na świecie" Joanna Gerigk pozwoliła jedenastu aktorom przez półtorej godziny utrzymywać uwagę widzów. W malowniczym przedstawieniu z ciągu obyczajowych scenek emanowały wapory absurdu, wibracje jazzu i rythm and bluesa, wygibasy miłości, woń ryb. Każdy mógł coś dla siebie znaleźć, najwięcej zaś hołubiący w sobie czułość wobec czarnego humoru.

Sytuacje, w których orkiestra gra, owszem, ale za pieniądze, kelner za nie jest usłużny, a między rywalizującymi adoratorami dochodzi do rękoczynów, znamy z filmów, literatury popularnej, niekiedy z życia. Odtworzone bez słów, a więc nie - jeden do jednego, dostają dodatkowej wartości, przestają być banalne. Świadomość tego zapewne towarzyszyła twórcom "Café Panique". Jednak same formalne eksperymenty z eksploatacją kulturowych klisz mogłyby okazać się niewystarczające. Gdy jednak zwyczajność restauracji z muzyką na żywo została raz po raz przełamana zdarzeniem nadrealnym i niemożliwym, rzecz okazała się znakomita. Oto alkoholowa wizja zamienia instrumenty muzyczne w kulinaria nawiązujące do nich kształtem, a piosenkarce nakazuje wydobyć z siebie coś znacznie mniej oczekiwanego niż głos. Oto ryby, niezwykle realistyczne u głów, pyszczków i skrzeli, paradują na zgrabnych nogach. Oto zamiast zaręczynowego pierścionka oferowany jest nos, który okazuje się fatalny dla narzeczonego. Oto gość bez rąk skutecznie dyryguje kwartetem i wokalistami. Oto mężczyznę spotyka nagły i niespodziewany przypadek seksownego zniewieścienia. Oto samobójcza śmierć innego protagonisty nie okazuje się skuteczną ucieczką przez jedynymi w swoim rodzaju prześladowcami.

Absurdalne pomysły Topora pokazane zostały z dużym kunsztem i wdziękiem. Skryptowy charakter knajpianych scenek rodzajowych dobrze podkreślili konsekwentnie grający kelnera Zbigniew Szymczyk i starszego gościa Mariusz Sikorski. Jak zwykle znakomicie pokazał się, tym razem w czterech rolach Jan Kochanowski. Zwłaszcza jako pisarz zademonstrował repertuar swoich możliwości. Zachwycająco zagrała węchowo wyczuloną amantkę Monika Rostecka, a jej miny w drugiej roli - odpierającej niechciane awanse piosenkarki określiłbym jako bezcenne. Nie było zresztą słabych punktów w obsadzie i choć tym razem tropiłem je jedną parą oczu (bez Eli na krześle obok), to sądzę, że i wiele par miałoby kłopoty z ich odnalezieniem.

Do najpiękniejszych scen należały te z gigantycznymi łososiami. Pastisz kiczowatej sceny miłosnej, a także czegoś w rodzaju śnieżnego zaprzęgu z tymi drogimi rybami w roli reniferów to tylko dwie z tych, które zapadły w pamięć. Sam pomysł odwróconej syreny - z nogami zamiast ogona wydał się przezabawny, reszty zaś dopełniła znakomitość jego wykonania: realizm niemych ust, łusek, skrzeli, pup, łydek i stóp.

Czarny humor Topora został w spektaklu wydobyty na wiele sposobów. Jednym z motywów przewijających się była ucieczka przed niechcianą nachalnością i uleganie jej przy braku innych wyjść. Ani piosenkarka uciekająca przed adoratorem, ani klient restauracji goniony na przestrzeni całego przedstawienia przez muzykujący zespół, ani zdradzony kochanek ponownie adorowany przez kochankę, ani poeta próbujący udusić narzucającą mu się muzę - żadne z nich ostatecznie nie uciekło przed przeznaczeniem. Wszystko działo się jednak lekko, z przymrużeniem oka, bez dramatu, w który mielibyśmy wierzyć, by uronić łzę lub zakląć na ludzką podłość.

Kilka zabawnych momentów przyniosły sytuacje, gdy któryś z bohaterów nie poradził sobie z własną lub cudzą fizycznością. A to ktoś zupełnie nieprawdopodobnie zaplątał się w krzesło, a to ktoś inny nie wiedział, jak wydobyć zawartość walizki, a to nagłej zmianie gatunku na ewolucyjnie wcześniejszy nie towarzyszyła odpowiednio szybka adaptacja. Chwilami ocierało się to o slapstick, kiedy indziej zaś miało wyszukany charakter i czuć było ducha literackiego oryginału.

Ważną rolę odegrały pewne rekwizyty. Część, jak stoliki, lampki czy kieliszki, stanowiły po prostu aktywnie wykorzystywany element scenografii. Zwielokrotnione nosy posłużyły podkreśleniu rywalizacji wewnątrzpłciowej za pomocą swego rodzaju materialnych oznak statusu społecznego. Maski celebrytów z kolei tworzyły popkulturowy kontekst dla nowo powstałej, dzięki biologicznej transmutacji, gwiazdy estrady. Natomiast protezy rąk wydawały się czymś absurdalnym, zważywszy do czego zostały użyte.

Sama przestrzeń sceny zmieniała się dzięki umieszczeniu fragmentów łuków, okien, murów i schodów na kółkach. Stwarzało to możliwości wyeksponowania zarówno ludzi, jak i rzeczonych ryb. W którymś momencie światło reflektorów zostało skierowane na widownię, by oświetlić śpiewaka operowego, który nagle wyrósł spośród oglądających.

Aktorsko spektakl mógł stanowić wyzwanie za sprawą obsadzenia tych samych członków zespołu w wielu rolach wymagających nie tylko zmiany stroju, lecz i modalności gry. Moniki Rosteckiej nie rozpoznałem jako tej samej osoby i dopiero wyczytanie z programu pozwoliło mi, z pewnym niedowierzaniem, skojarzyć dwie tak bardzo różniące się kreacje.

Ważną rolę odegrała muzyka Sebastiana Ładyżyńskiego. Wprawdzie leciała z offu, jednak została nagrana specjalnie na potrzeby przedstawienia przez liczący czternastu wirtuozów zespół pod kierunkiem kompozytora. Na żywo były wykonywane jedynie samogłoskowe śpiewy. Wśród nielicznych słów, które padły ze sceny znalazły się te od wieków wypowiadane przez złe muzy do uszu niespełnionych literatów: "Pozbędziesz się mnie dopiero, gdy napiszesz powieść, czyli nigdy".

Jeżeli chcecie się dowiedzieć, w jaki sposób mężczyzna może dostać piersi, co bezręki dżentelmen niósł w kuferku na głowie, w jakie zwierzę zamienia się poeta, gdy dopadnie go negatywna muza, co dawniej kręciło winylową płytę na adapterze oraz jakie słabości miewają kelnerzy, to spektakl wrocławskiej pantomimy jest dla Was. Nawet jednak, jeśli to wszystko wiecie, to i tak warto przyjść popatrzeć i posłuchać, jak to wszystko zostało bez słów, a jakże, opowiedziane.

Jarosław Klebaniuk - Instytut Psychologii, Uniwersytet Wrocławski

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji