Wzlot w zniszczenie
Nie tylko ułomność ciała jest pułapką dla duchowych aspiracji człowieka. Wszystko jest pułapką. Nawet poszukiwanie ratunku. Nie tylko słabość, ale i kreacyjna siła. Nie tylko brak człowieka, ale i obecność drugiego człowieka. Świat jest pułapką. Bohater Różewicza, młody człowiek o imieniu Franz, stoi w centrum świata, wystawiony na życie, atakowany falami przypływów, rozpaczliwie bezbronny, inny, niezdolny do dobrej zgody, uładzenia, bezradnie wyruszający co chwila naprzeciw i co chwila zawracający w panice. Pozorny to ruch, iluzoryczne próby przekroczenia, przebicia się, ponieważ słabość, niemoc i strach nie idą stamtąd, ze świata, ale wszystko zaczyna się i kończy w nim samym. Zewnętrzne rysy bohatera, jego sytuację rodzinną, a także serię przytrafiających się perypetii zaczerpnął Tadeusz Różewicz z biografii Franza Kafki.
Fascynacja samoniszczeniem Kafki, nierozwiązalnym splątaniem kreacji i upadku, siły i bezradności, na pewno nie jest u Różewicza erudycyjnym przypadkiem. Nie wydaje się także ubieraniem w kostium Kafki własnych spraw, jakąś mistyfikacją. To chyba afera serio, jakby mocowanie się z kimś niebezpiecznie bliskim, a może sposób wyjścia ze strefy zagrożenia? Ale tych Jakubowych zapasów Różewicza z widmem nie da się ani porządnie rejestrować, ani ocenić wedle inscenizacji Pułapki w teatrze Studio. Próbowałem, przyznaję, zachować dwutorową kontrolę nad tym inscenizacyjnym wydarzeniem: że tak oto Różewicz ustawia sobie do polemiki Kafkę, a tak z kolei Grzegorzewski po swojemu posługuje się Różewiczowskim Kafką. Skapitulowałem. Żywa materia teatru pochłonęła tekst, to, co z tekstu zostało, opatrzone jest reżyserskimi już znakami orientacyjnymi, obciążone znaczeniami na własny ład. Wypada więc do jakiejś innej sposobności odłożyć dyskusję z Różewiczem o sposoby preparowania Franza Kafki (jest to zabieg podwójnej redukcji: osobowości pisarza do osoby prywatnej, a osoby z kolei do poziomu zaburzeń neurotycznych). Jedno wszelako w "Pułapce" Grzegorzewskiego pozostało w pełnym rozmiarze z "Pułapki" Różewicza: połączenie osobniczej perypetii Franza Kafki z losami społeczności żydowskiej, pokazanie drugiego, znacznie potężniejszego wymiaru jego lęków, bo "pułapką" w niewiele lat po śmierci Kafki okaże się kondycja Żyda, bo nadciąga epoka zagłady.
Intuicyjną, proroczą wiedzę, czy raczej prorocze widzenie tego, co nadchodzi, ma Herman, ojciec. Stąd jego i sztuki wielki finał, euforia w obliczu grozy, zamawianie nieuchronnego, stąd niezmiennie mocny efekt emocjonalny, przedziwnie wykonany przez Marka Walczewskiego, nawiedzonego proroka totalnej śmierci; podrywa się on ku niebu jak czarny ptak, zwornikiem zaś całości, wykładnią przyszłości jest umierające Skrzydło czarnej Nike Zagłady. Mocne zamknięcie i plastycznie, i aktorsko, przerzucenie problemu jednostkowego na całą zbiorowość. Czy to połączenie osobistego dramatu człowieka Kafki z zagładą narodu żydowskiego w hitlerowskiej Europie poszerza zakres moralnego wstrząsu? Czy to problematyka Kafki w nowej, przez historię dopełnionej wersji?
Sprawa zagłady, dopełnienie losu Kafki przez to, co dopiero przyjdzie z faszyzmem, co wszelako już budzi strach przeczucia, jest w "Pułapce" tak zwanym proroctwem ex eventu. Takie obdarzenie kogoś z dalszej przeszłości przeczuciem tego, co się w bliższej przeszłości rzeczywiście stało (na tej zasadzie książę Józef w powieściach ma od wczesnej młodości przeczucie bohaterskiej śmierci w nurtach Elstery), nie jest zabiegiem szczególnie odkrywczym. Ale taka interpretacja Kafki, rzutjąca w przyszłość wspólnoty żydowskiej, da się uzasadnić, a nawet wydaje się naturalna. Czy jednak nie ma tu czegoś takiego niezbyt fair, gdy się wielkiego pisarza określa rasowym i kulturowym pochodzeniem, gdy się mówi, że Kafka był taki a taki, ponieważ był Żydem, albo że nie zauważył zagrożenia Żydów, mimo że był Żydem (tak jest w "Pułapce"). To wszystko, oczywiście, ważne, na tyle ważne, że oczywiste, banalne, i tak się ma do istotnej problematyki Kafki, jak stwierdzenie, że na przykład, obyczaje i stosunki elżbietańskiej Anglii zdecydowały o kształcie dzieła Szekspira. Owszem, decydowały na pewno - sam takie kręte wywody kiedyś popełniałem - ale nie zdecydowały, bo w końcu w ówczesnej Anglii pisało parę dziesiątków zdolnych pisarzy, a Szekspir jest jeden, inny od nich, ta inność jest ważna, nie podobieństwo. Iluż histeryków i połamańców było przed Kafką i po nim, ilu miało kłopoty z ojcem, z kobietami, z własnym środowiskiem, i cóż stąd.... A czyż życiowy splot potwornych intymności, niszczących kogoś takiego, jak Franz, stępiał lub wyostrzał mu słuch na wydarzenia nadchodzące, odmienne, rozgrywane w skali całkiem już ponadosobistej ?
Połączenie samoniszczenia Franza Kafki z przyszłą tragedią zbrodni na narodzie ma - w sferze motywacji racjonalnych - cechy dowolności i myślenia przez analogie nader wątpliwe. Ale w sferze myślenia magicznego, w sferze, nazwijmy to, antropologicznego zabobonu dochodzi do ogromnego dopingu emocjonalnego, do skojarzeń seryjnych, do tego, że potępienie syna przez ojca urasta do wielkiego krzyku przestrogi, strachu, czujności, że obok upadku w samozniszczeniu jednego bohatera, syna, pokazano nam wzlot ojca w widzenie zagłady, że obok śmierci małej, prywatnej, osobistej jest żarłoczna straszność wielkiej zagłady. W widowisku o Kafce nie ma właściwie jakiegokolwiek korelowania pułapki na człowieka z przepaścią otwierającą się przed narodem. Jest jedno i drugie, obok siebie, jak czarne figury syna, ojca, oprawców, jak poruszające się czarne skrzydło obalonego jakiegoś idola, jak chaotyczna wielość spraw drobnych i dużych. Chaos, strzępy wydarzeń, fragmenty scen, zupełna dowolność tego, co się dzieje i jak się dzieje, ale nie całkiem dowolna dowolność, bo wszystko jest nakierowane na podwójne widzenie, na kontrast zwyczajnego z demonicznym, zrozumiałego z irracjonalnym, bo całość przedstawia coś, co jeszcze ma resztki sensu, resztki celowości, ale lada moment ulegnie to zupełnemu rozprzężeniu. Pułapka przedstawia świat wychodzący z orbity, rozsypywanie się świata.
Stąd układ, raczej natłok kolejnych scenek, powoływanych do istnienia w przestrzeni pełnej rekwizytów, rupieci, form podobnych do czegoś, takie scenki krystalizują się w serii słów, gestów, ruchów, roztapiają się w nieokreśloności, by dać miejsce kolejnej scence, rodzącej się na chwilę z tego przed widzami wybebeszonego magazynu teatralnych możliwości. Pułapka w wersji Grzegorzewskiego jest jak grząski, wsysający grunt, w pierwszej części widz się jakoś broni, zachowuje dystans, w drugiej, od przedziwnej kameralnej muzyki, reżyser ma nas już w ręku i pokazuje bezkarnie numery z życia Kafki, pokazuje rozpadanie się form, koncert na krzyk ludzki, rozpacz i kilka innych instrumentów.
Od pierwszej sytuacji, gdy głos ojca dominuje nad rodziną, po sytuację finalną, gdy ten sam ojciec umiera, ma widzenia, wzlatuje jak ptak, macha czarnymi rękoma, krzyczy i dygoce, jego przegrywającym, bolesnym partnerem jest syn Franz. Przejmująca sprawa w osobie Olgierda Łukaszewicza. Nie idzie o podobieństwo figury, o modelowaną wedle zdjęć twarz, nie, to coś innego: to jest Kafka, jego trójwymiarowy cień, jego rozdygotany, chory, rozsypujący się i bardzo piękny sobowtór. Nie każdy musi to tak właśnie przeżyć, jeśli w ogóle ma coś do przeżycia, ja akurat zobaczyłem swojego, prawdziwego dla mnie Kafkę. Trudnego, od kilku dziesiątków lat znajomego mi człowieka, czasem pomocnego, nigdy dobrze nie rozumianego. I oto stanął, właśnie on, niby jako Olgierd Łukaszewicz przede mną - i wcale mi nie przeszkadzało że mówi po polsku - na czarno szczupły, poprzetrącany w środku, a przecież bardzo w tej swojej słabości silny...
I syn, i ojciec, a po części wszyscy inni także, mają osobliwy sposób zachowania. Dwa jakby rytmy, jeden niby to zwyczajny, ale spod tego dobywa się inny, głuszy tamtą normalność, ten drugi rytm jest nieciągły, przerywany, z pauzami i zatrzymaniami "w pozie", wynikający, być może, z tego ich drugiego widzenia, a być może - trudno tu zgadywać - reżyser postanowił ich pokazać dwoiście, od zewnątrz i od środka, być może. grają oni także swoje psychiczne światy, zapisany w nich los. Nie wiem. Ale wypadło to, przyznaję, denerwująco i fascynująco, w miarę wciągania w przedstawienie - coraz niezwyklej. Obok wielkiej roli Marka Walczewskiego (postać Ojca), rozbudowanej z oszałamiającym, nie zawsze łatwym do zniesienia bogactwem nader kontrastowo wypadł syn, Franz, czyli odnalezio ny przeze mnie w Łukaszewiczu Kafka. Asceza i rozwiązły egotyzm, nieruchomość i wieczna nerwowa "muzyczność" na świat zewnętrzny - i zupełna obronna zamkniętość wobec innych.
Taka wielość w jedności, skomplikowana różność psychiki i zachowań charakteryzuje także inne postacie "Pułapki", narzeczoną Franza Felice, pokazaną bynajmniej nie w jednym wymiarze banału, ale też rozpaczliwie poszukującą siebie (Elżbieta Kijowska), Annę Chodakowską w niezmiernie ciekawie rozwiąznanej roli Grety, nawet postać Maksa (Krzysztof Bauman), narzucająca ujęcie jak z jednej kulturowej sztancy, także parowała niezbornymi miazmatami człowieczeństwa zagrożonego... Dobry aktorsko spektakl, jeżeli ktoś, oczywiście, zgadza się na ów szczególny, podwójny poziom gry, arytmię i fragmentaryzm zachowań, widoczny nawet w rolach mniej obciążonych problemowo, jak postać Matki (udana rola Ireny Jun), jak role rodzeństwa Franza, Małgorzaty Niemirskiej jako Ottli i jej sióstr - Joanny Wizmur i Krystyny Kozaneckiej. Zwraca uwagę, że również epizod z Szewcem (Stanisław Brudny), jak i epizod u fryzjera (Jacek Jarosz, Wojciech Magnuski i Antoni Pszoniak w roli Pana) dalekie są od jednoznacznej obyczajowości, są to, jak wszystko w tej inscenizacji znaki, sygnały.
Jak wszystko w tej inscenizacji, tak i aktorzy, jakkolwiek by wysoko cenić ich szczególną funkcję, nie stanowią sami o efekcie całości. To nader totalny spektakl, tu nawet żywioł plastyczny, agresywnie działający światłem i bryłą (także ruchem elementów dekoracyjnych), nie jest w najmniejszej mierze samodzielny. Całkowicie zinterioryzowana jest muzyka (Jerzego Maksymiuka), bardzo dobra, na różnych poziomach działająca, rzec by się chciało, muzyczna partia inscenizacji. To pokaz teatru, o zdecydowanie totalnych ambicjach, inscenizacja bogata w pomysły, może i w pewnych fragmentach zbyt zapchana dobrymi chwytami i znaleziskami reżyserskimi, całość nastawiona na narastający, mocny efekt finalny. Ciekawy przykład, jak fragmentaryczny, bez ciągłości tematycznej prowadzony spektakl dzięki zastosowanej totalności języka teatralnego działa jako mocna, wyrazista całość. Wyrazista? A cóż mianowicie wyraża?
No tak, reżyser pokazał nam, że wszystko jest pułapką. I człowiek sam dla siebie, i dla innych, i że jeszcze większą klęskę od naszej pojedynczej natury gotuje nam natura zbiorowa, historyczna. Świat jest pułapką. Ludzie poddani są w przedstawieniu Grzegorzewskiego naciskowi tej okrutnej prawdy. Reagują rozmaicie. Strachem, neurozami, chowaniem się w małe nawyki małego życia, bezradnością, na koniec - i to jest właśnie wielkie zamknięcie całego dzieła - euforią. Widzeniem zagłady, gorączkowym - i jakże iluzorycznym! - szukaniem ratunku, rozpaczliwym podniesieniem umysłu wobec grożącej, przeczuwanej katastrofy. Jest to jakaś sformułowana prawda o życiu i człowieku. Duża prawda o nas. Ale pełna prawda? Czy tylko stworem pełnym strachu jest człowiek?