Artykuły

Mariusz Treliński o operowym Oscarze: Zgadzam się ze słowami Bartóka, który mówił, że "konkursy są dla koni"

- Wielokrotnie słyszałem, że świat operowy jest oderwany od rzeczywistości. Przeciwstawiam się temu na swój sposób, robiąc opery, które są z ducha współczesne, i zapraszam na nie zarówno widzów w futrach i szpilkach, jak i tych w swetrach i trampkach - mówi Mariusz Treliński. "Ognisty anioł" w jego reżyserii będzie miał premierę w niedzielę, 13 maja w Operze Narodowej.

Mariusz Treliński: Dzisiaj wchodzimy na scenę, więc to jest moment ostatniej mobilizacji i wielkiego napięcia, bo można jeszcze coś dodać albo przemontować, ale przede wszystkim dzień konfrontacji, ostatecznego sprawdzianu. Na scenie oddajemy spektakl dyrygentowi i muzyce. Jeśli nie jest dopięty na ostatni guzik, w zderzeniu z muzyką może się rozsypać.

Mike Urbaniak: Wejście na scenę jest najbardziej stresującym momentem?

- Dla mnie wszystkie momenty są stresujące, ale to jest stres, powiedziałbym, mobilizujący. Lubię adrenalinę. I tym razem jest jej więcej, bo "Ognisty anioł" Siergieja Prokofiewa to opera diametralnie inna od tych, które robiłem wcześniej. Czuję się więc jak debiutant, który testuje nowy język, nową przestrzeń, nową formę. Przekraczam kolejny próg i to jest bardzo ekscytujące.

Co jest za tym progiem?

- Naprawdę inny, bardzo wyrazisty świat. Gdybym miał go porównać ze światem moich poprzednich oper, byłoby to porównywanie wina i kieliszka wódki - było wyrafinowanie, pięknie i estetycznie, a teraz można dostać pięścią w twarz.

Przygotowując tę operę, spotkaliśmy się z psychoanalitykiem, żeby poznać lepiej psychikę postaci, i wychodząc ze spotkania, usłyszeliśmy ostrzeżenie, żebyśmy uważali, bo przy tej pracy może być dużo konfliktów. A dzisiaj Ausrine Stundyte, wspaniała litewska śpiewaczka, która śpiewa partię Renaty, powiedziała mi, że ostatnie próby musiała trochę odpuścić, bo ją energia muzyki zawłaszcza. Spotkanie z Ausrine jest, nawiasem mówiąc, jednym z najciekawszych w moim zawodowym życiu. Ona ma nie tylko świetny głos, ale także znakomite umiejętności aktorskie. To już zupełnie inne pokolenie śpiewaków od tego, które uważało, że wszystko można wyrazić głosem. Dzisiaj oprócz głosu, który w operze jest oczywiście pierwszy, liczą się bardzo talenty aktorskie i charyzma. Bez tego mamy koncert, nie operę.

Nie trzeba już dzielić operowej publiczności na widzów i słuchaczy?

- Ten podział prowadzi na manowce. Zawsze zakładam, że w operowych fotelach siedzą ludzie wrażliwi, otwarci, szukający i chcący rozmawiać. Dlatego nigdy nie zrobiłbym opery, w której muzyka byłaby na drugim planie, ale też nigdy nie zrobiłbym takiej, w której jest tylko muzyka. To są klasyczne postulaty Glucka i Wagnera, którzy w świecie opery chcieli widzieć jedność. Reżyser operowy tak naprawdę musi widzieć muzykę, to wszystko, czego wymaga ten zawód. Muzyka ma przestrzeń, kolory i kształty. To o nich rozmawiam na próbach z Kazushim Ono, fenomenalnym dyrygentem, który drąży, pyta, proponuje. I mówię o tym z taką radością, bo nadal wcale nie mamy tak wielu podobnych dyrygentów, wiedzących, że nie chodzi ani o ich, ani o moje ego, tylko o całość, bo opera będzie dobra tylko wtedy, kiedy połączymy nasze moce.

Na czym polegają trudności "Ognistego anioła", z wykonywaniem którego były problemy od początku?

- To jest muzyka pełna obsesyjnych powtórzeń, transowego rytmu, który prowadzi nas na granicę psychozy, chorobliwej wręcz konfrontacji z mrokiem.

Różni szatani są w niej czynni.

- Ale ja lubię mrok, oswajam go od lat w swoich scenicznych wycieczkach. Jestem już po doświadczeniach ze Straussem, Wagnerem, Bartókiem czy Korngoldem. Taka muzyka mnie fascynuje i wciąga. Podobno największym sukcesem diabła jest to, że już w niego nie wierzymy. Tymczasem w "Ognistym aniele" diabelskie moce są obecne i właściwie nie wiadomo, jak je interpretować. To jest jakaś mroczna, badtripowa energia. Prokofiew jest jej bardzo przewrotnym modernistycznym prekursorem.

Oprócz muzyki jest libretto według opowieści Walerego Briusowa.

- Briusow bardzo precyzyjnie opisał  XVI-wieczne Niemcy i ducha tamtej epoki. Jest w tym też i kabała, i czarna magia. Wszystko to bardzo interesowało zarówno Briusowa, jak i Prokofiewa. Choć Prokofiew zachowywał spory dystans do tego wszystkiego i trochę kpił.

W "Ognistym aniele" mamy trzech głównych bohaterów - pękniętych i zranionych, którzy jak spadające meteoryty pędzą ku samozniszczeniu. Mało tego, masochistycznie rozdrapują rany i się im przyglądają, patrzą na własny upadek. I kiedy się poznaje ich losy, mamy ludzką potrzebę sprawdzenia, gdzie są korzenie tego zła, skąd się ono wzięło, jakie są jego powody?

- Najbardziej mnie w tej operze fascynuje to, że Prokofiew daje rozmaite wyjaśnienia, ale szybko się okazuje, że to ślepe uliczki. Można iść tropem okrucieństwa biorącego się ze świata męskiej dominacji (przemoc patriarchatu), można iść tropem narracji religijnej (poczucie winy, grzech, nieczyste ciało), można w końcu iść tropem figur symbolicznych, jak Diabeł czy Mefisto (spisek Złego). Za każdym razem okazuje się jednak, że wszystkie tropy są mylące i zostajemy sami w tym rozedrganiu, bez pojęcia, jaka jest przyczyna zła.

Bardzo to aktualne.

- Bo to bardzo nowoczesna koncepcja świata, w którym krąży niepojmowalny, przechodzący z człowieka na człowieka wirus zła. Ot tak, bez sensu, bez powodu. Ta muzyka i opowieść idealnie opisują obecne czasy, wszystkie nasze załamania, psychozy i neurozy. Jakby Prokofiew przystawił nam lustro i kazał się w nim przeglądać.

I na koniec wszyscy podetniemy sobie żyły?

- Aż tak to nie. Sztuka pokazuje świat w pigułce pewnej ekstremy - to dodaje jej siły i blasku. Jednak w piekielnym koktajlu Prokofiewa jest także sarkazm, groteska, ironia, a nawet i trochę zwariowanej komedii. Jak z filmami braci Coen, Tarantino czy Lyncha - nigdy do końca nie wiesz, czy to jest na poważnie. Taki też jest Prokofiew i dlatego dwie pierwszoplanowe postaci prowadzę dwojako: Renata jest w tonacji tragicznej, a Ruprecht - na granicy groteski. To jest spotkanie racjonalnego mężczyzny z kobietą, która rozmawia z aniołami. Piekielna mieszanka.

Opowiadasz o pracy z entuzjazmem małego chłopca, który dostał hulajnogę pod choinkę.

- A jak mam opowiadać o robieniu wymarzonych spektakli z tyloma utalentowanymi ludźmi na największej scenie operowej świata?

W obsadzie masz Litwinkę, Amerykanina, Rosjanina, Ukraińca i dwóch Polaków, jeden dyrygent jest Japończykiem, drugi Polakiem i Libańczykiem, scenograf jest Polakiem i Słowakiem, reżyserka światła jest Izraelką, a autor kostiumów - Szwajcarem. Wspaniała ekipa na czas rosnących w siłę nacjonalizmów.

- Wybitny dyrygent Daniel Barenboim zorganizował kilka lat temu w Izraelu koncert muzyki Wagnera, którego tam nie grano z wiadomych względów. Powiedział, że bardzo przeprasza wszystkich urażonych, ale naprawdę nie ma żadnego powodu, by tej muzyki nie grać. I taka jest właśnie opera, dziedzina bardzo międzynarodowa, stwarzająca wspaniałe okazje do poznania ludzi, bo najgorszą rzeczą jest ocenianie innych na podstawie wyobrażeń, klisz i stereotypów, które są pożywką dla ksenofobii i nacjonalizmu.

Może ty żyjesz w bańce mydlanej?

- Wielokrotnie słyszałem, że świat operowy jest oderwany od rzeczywistości, ale zdaje się, że można to dzisiaj powiedzieć o wszystkich dziedzinach życia. Można powiedzieć, że każdy żyje w jakiejś bańce i łączy nas tylko internet. Przeciwstawiam się temu na swój sposób, robiąc opery, które są z ducha współczesne, i zapraszam na nie zarówno widzów w futrach i szpilkach, jak i tych w swetrach i trampkach. 

I ta strategia chyba działa, czego potwierdzeniem jest przyznanie ci kilka tygodni temu International Opera Award, zwanej operowym Oscarem.

- Ta nagroda wpisuje się niejako w ważną dla nas sekwencję: dwa lata temu nominowana była Opera Narodowa, rok temu nagrodzono naszą "Goplanę", w tym nominację dostał także nasz dział edukacji, a ja miałem przyjemność odebrać nagrodę w kategorii "Najlepszy reżyser". Latami pracowaliśmy na to uznanie i wprowadzenie Opery Narodowej do europejskiej pierwszej ligi, co jest utrudnione przez relatywnie małe środki finansowe, które otrzymujemy, co szczególnie odczuwają nasi zarabiający upiornie mało pracownicy.

Może Oscar pomoże?

- Jeśli pomoże teatrowi - bardzo mnie to ucieszy, a jeśli pytasz o mnie, zgadzam się ze słowami Bartóka, który mówił, że "konkursy są dla koni". Oczywiście cudownie jest dostać nagrodę, ale nie dajmy się zwariować. Przecież nic o żadnym spektaklu nie mówią przyznane w gazetach gwiazdki, które mnie zawsze śmieszą. Dlatego, powtarzam, traktuję tego Oscara jako nagrodę dla naszej opery, dla Warszawy.

Nie ściemniasz?

- Naprawdę wszystko zawdzięczam temu miejscu. Tutaj powstały moje wszystkie produkcje. Podejrzewam, że chcesz mnie zmusić do popadnięcia w egotyczną pretensjonalność, ale ja się nie dam, bo uwolniłem się już kilka lat temu od zajmowania się recenzjami i nagrodami. Robię to, co chcę robić, podążam za własną intuicją. I nie chodzi o to, że lekceważę innych, ale o to, że nikt nie podejmie decyzji za reżysera. Kiedyś choreograf Emil Wesołowski na moje pytanie: "Ale mam tak to zrobić, czy tak?", odpowiedział: "Tak, jak byś chciał".

Wiesz, są takie opery, które uważam za bardzo dla mnie ważne, a które nie podobały się krytykom, i takie, które krytyka uważała za świetne, a ja - za nieudane. Nie mówię przez to, że wiem lepiej, tylko że muszę pozostać z moimi sądami i wiedzieć, czego szukam. 

Łatwo tak mówić, kiedy się dostaje owację na stojąco w nowojorskiej Metropolitan Opera. Trudniej, kiedy jest się wybuczanym.

- Ale ja przecież też byłem wybuczany, w dodatku za tę samą operę. W jednym kraju ten spektakl może być uznany za dzieło bardzo tradycyjne, a w innym za szczyt awangardy, bo jesteśmy, jak pięknie mówił Witkacy, "różni jak słonie i żyrafy". I jeszcze jedno: lepiej ponieść fiasko niż robić coś, co się świetnie zna.

O czym teraz marzysz?

- Ja nie marzę, tylko planuję, a właściwie planujemy razem z dyrektorem naczelnym Opery Narodowej Waldemarem Dąbrowskim. I nie jest to łatwe planowanie, bo z jednej strony sukcesywnie od lat wprowadzamy na afisz nigdy tu wcześniej nie grane nazwiska, takie jak Bartók, Berlioz, Britten, Janácek czy Prokofiew, a z drugiej gramy nieustannie "Carmen" czy "Madame Butterfly". Repertuar tak potężnej instytucji jak Opera Narodowa zależny jest od wielu rzeczy, nie tylko od tego, co ja sobie wymyślę, ale od kosztów, od koproducentów, od wypełnienia widowni z dwoma tysiącami miejsc. Na szczęście "Ognisty anioł" nam się wyprzedał, co mnie cieszy, bo martwiliśmy się, czy ludzie przyjdą na Prokofiewa.

Ludzie nie idą tylko na Prokofiewa, idą też na Trelińskiego.

- Która to godzina? Muszę już wracać na próbę.

***

"Ognisty anioł" Siergieja Prokofiewa w reżyserii Mariusza Trelińskiego - koprodukcja Opery Narodowej w Warszawie, Festival d'Aix-en-Provence i Den Norske Opera & Ballett - będzie miał premierę 13 maja br. Kolejne spektakle: 15, 17, 20 i 22 maja.

Mariusz Treliński. Urodził się w 1962 roku w Warszawie. Jest absolwentem Szkoły Filmowej w Łodzi i zaczynał z sukcesami właśnie jako reżyser filmowy. Jako reżyser operowy zadebiutował w 1995 roku na scenie Opery Narodowej w Warszawie, gdzie wystawił od tego czasu wiele głośnych spektakli, które dzięki nowoczesnej interpretacji i estetyce przyciągnęły do opery młodą widownię, a teatrowi przyniosły międzynarodowe uznanie. Treliński od dziesięciu lat jest dyrektorem artystycznym Opery Narodowej i reżyseruje na całym świecie, m.in. w petersburskim Teatrze Maryjskim, berlińskiej Staatsoper, brukselskiej La Monnaie czy nowojorskiej Metropolitan Opera, w której dwa lata temu otwierał sezon. Miesiąc temu nagrodzono go w Londynie prestiżową International Opera Award, zwaną operowym Oscarem.

Mike Urbaniak. Jest dziennikarzem kulturalnym "Wysokich Obcasów" oraz weekendowego magazynu Gazeta.pl.        

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji