Artykuły

Przetasowanie codzienności

"Kwatera" w reż. Adama Ziajskiego w Teatrze Strefa Ciszy w Poznaniu. Pisze Marta Keil w Didaskaliach.

Pod koniec listopada Wilda, dawna robotnicza dzielnica Poznania, dusi się w kłębach ciężkiego dymu - wielu mieszkańców kamienic z przełomu XIX i XX wieku wciąż pali w kaflowych piecach. Na jednej z tutejszych ulic spotykam się późnym popołudniem z kilkuosobową grupą widzów. Stoimy pod bramą wejściową wysokiej kamienicy, trzymając w rękach osobliwe bilety: pożółkłe, staromodne wizytówki z dokładnym miejscem i godziną spotkania.

Po kilku minutach spóźnienia w nerwowym pośpiechu ze schodów zbiega mężczyzna (Adam Ziajski) w wyblakłej bluzie, niegustownym krawacie i z do przesady uładzoną fryzurą. Jest rozgadany i nad wyraz uprzejmie zaprasza na zaniedbaną klatkę schodową. Tam oplata widzów kwiecistą urzędniczą nowomową: z przesadną ekspresją snuje opowieść o swoim zapracowaniu, o męczącym dniu (jacyś chuligani ukradli mu lusterko samochodowe, a "sąsiadka okazała się uczulona na futrzaki"). Zręcznie wplata w swą wypowiedź zachwyty nad okolicą (wprawdzie pełną bezczelnych złodziei lusterek, "ale w końcu, droga pani, gdzież ich teraz nie ma!"): zadaje pytania, na które natychmiast sam sobie odpowiada. Karykaturalnie przesadne, nerwowe gesty urzędnika prosto po kursie body language nie budzą zaufania. W trakcie tej tyrady dowiadujemy się. że i my, widzowie, mamy tu swoje, odgórnie wyznaczone role do odegrania: podejrzany jegomość jest pośrednikiem handlu nieruchomościami, a my za chwilę obejrzymy mieszkanie, które chcemy kupić. Potok wyuczonych, pozbawionych kontekstu słów płynie nieprzerwanie do momentu, w którym jeden z osłupiałych słuchaczy podejmuje próbę dialogu z rozgadanym urzędasem. W tym miejscu pojawia się rozczarowanie: interakcja ma z góry zaplanowany przebieg, scenariusz jest zamkniętą całością. Odpowiedzi pośrednika-cinkciarza są wymijające i ucinają rozmowę w zarodku. Nikt z nas nie dowie się więcej ponad to. co on chce nam przekazać. Wszakże trwa spektakl: a ta. najbardziej codzienna, rzeczywista przestrzeń miejskiej kamienicy zostaje zderzona z przestrzenią symboliczną kreowanego tutaj fikcyjnego, teatralnego zdarzenia.

Posłusznie wspinamy się za naszym przewodnikiem po drewnianych schodach. Na półpiętrze nagle paraliżuje nas nieznośny hałas: ze schodów spada mężczyzna w poplamionym farbami kombinezonie, wysypując pod nasze stopy karton blaszanych wieczek od słoików. Kilka osób pochyla się odruchowo, żeby pomóc je pozbierać, ale pośrednik niecierpliwie nas pogania; jego czas jest bezcenny, a potencjalnych nabywców - wielu. Następne drzwi prowadzą już do kwatery, trudno jednak przecisnąć się do środka. Wejście zagracone jest porozrzucanymi chaotycznie, podniszczonymi meblami. W przedpokoju kręci się kilku robotników, którzy nie zwracają na nas najmniejszej uwagi: dwaj wyrzucają z pawlacza sterty starych ubrań, pozostali wynoszą jakieś krzesła. Pośrednik, lekko skonfundowany, rozpływa się w uśmiechach i zapewnieniach, że do najbliższego poniedziałku mieszkanie całkowicie opustoszeje. Tymczasem usiłuje ponad głowami pracowników budowlanych pokazać nam mieszkanie. Kiedy po opróżnieniu pawlacza kurz trochę opada, pośrednik prowadzi nas do największego z pomieszczeń. Wyblakłe tapety na wysokich ścianach, popękana sztukateria na suficie, dywan pamiętający chyba jeszcze czasy wojenne, stara kanapa i poszarzałe olejne obrazy. Aranżacja wnętrza jest dopracowana w najdrobniejszym szczególe. Wzrok przykuwają jednak przede wszystkim wielkie okna przysłonięte długimi, pożółkłymi firankami.

Przy jednym z nich na drabinie stoi sprzątaczka i walczy z zabrudzonymi szybami. Obok na drewnianym manekinie krawiec szyje nieco dziwną, absurdalnie niedopasowaną, czarną marynarkę. Oboje pochłonięci są całkowicie swoimi czynnościami i zupełnie ignorują naszą obecność. Po rzuceniu od niechcenia kilku frazesów odnośnie urody wnętrza, pośrednik zostawia widzów sam na sam z aktorami, l tu następuje konsternacja. Kim są te tajemnicze postaci, dlaczego wciąż tu mieszkają, kim naprawdę jest ten dziwny urzędnik, jaki wreszcie sens i cel ma nasza tu obecność? Jednocześnie dochodzi do istotnego przesunięcia w obrębie relacji widza z aktorem, bowiem przestrzeń twórców i odbiorców staje się wspólnym terenem działań. Wkraczamy bezpośrednio w kreowaną w pomieszczeniu fikcję: wchodząc w interakcje z postaciami, stajemy się naturalnymi współtwórcami spektaklu. Któryś z widzów zagaduje krawca, próbując poznać jego osobistą historię i tym samym rozeznać się w całej sytuacji, inny przymierza niedokończoną marynarkę, ktoś jeszcze podnosi do góry jeden z obrazów i wnikliwie go ogląda. Krawiec odpowiada nam chętnie, acz wymijająco, nie omieszkując przy tym zaoferować swoich usług i nie przerywając ani na moment pracy. Jakby niesłychanie pilno było mu skończyć tajemnicze zlecenie. Reakcje widzów są najróżniejsze, od zakłopotanej niepewności, przez nerwowy chichot, po nieco przesadne "wchodzenie" w narzuconą rolę.

Podchodzę do jednego z zabrudzonych okien i odsuwam firankę. W kamienicy naprzeciwko palą się światła: w kilku oknach stoją ludzie i przypatrują się wnętrzu oświetlonej Kwatery. Nieoczekiwane, nieprzewidziane przez twórców poszerzenie przestrzeni spektaklu. Niespodziewani widzowie.

Następny pokój jest jasny i niekompletnie umeblowany; pod jedną ze ścian stoją tylko obrazy, pod drugą - sterta mniej lub bardziej cennych staroci: piękny kominkowy zegar, stare książki, półki, szafy, szafeczki, stoliki, stoliczki. Na środku, przy wielkim drewnianym stole (który notabene za chwilę zostanie wyniesiony przez zniecierpliwionych robotników) znudzeni, pochłonięci milczącym czekaniem, członkowie kilkuosobowej orkiestry grają w karty. Próbuję nawiązać z nimi rozmowę, ale pośrednik natychmiast ofukuje mnie i każe dołączyć do grupy. Prowadzeni dalej, przeciskamy się przez labirynt rupieci na korytarzu, przechodzimy obok kuchni chwilowo pozbawionej zlewu i lądujemy w dziwnej łazience, pełnej zieleni, lecz bardzo zaniedbanej - któryś z widzów z niesmakiem reaguje na makaron w umywalce. W toalecie na wprost ukryta jest czarna kotara. Nasz przewodnik oddala się pod pretekstem odszukania klucza do zamkniętej pakamery i jednocześnie zaprasza do pomieszczenia za kotarą.

Tam panuje cisza. W ciemnym pokoju słabo świeci się jedyna żarówka. Pod ścianami stoją dwie kościelne ławy. na nich zasiedli czterej grabarze. W centrum pomieszczenia stoi otwarta trumna, elegancko wyściełana i... pusta. Tutaj czas się zatrzymał i nawet głośne tykanie starego zegara nie jest w stanie rozwiać tego wrażenia. Grabarze ziewają ze znużenia i. usadziwszy widzów na ławach obok siebie, bezczelnie zaglądają im w twarze. Karcą każdy, najlżejszy nawet ruch, ucinają rozmowy, stanowczo uciszają chichoty. Z respektem i zniecierpliwieniem spoglądają w stronę jeszcze jednej postaci, którą my zauważamy dopiero teraz. Na wprost trumny - spowita w żałobny całun - siedzi kobieta o surowej, nieprzeniknionej twarzy. Nieruchoma, zawieszona gdzieś w próżni między snem i jawą, śmiercią i życiem. Ten moment spektaklu to prawdziwa próba wytrzymałości widzów. Cisza i bezruch niepodzielnie panują przez kilkanaście minut. Nie dzieje się nic. Od publiczności zależy, jak wykorzysta ten czas. Można pogrążyć się w zadumie, drzemać, lub - jak jeden z krytyków teatralnych - zająć się wysyłaniem SMS-ów.

Teraz wiadomo, dlaczego krawiec tak się spieszył z czarnym garniturem; na co czekała milcząca orkiestra. Pojawiliśmy się w kwaterze jak prawdziwi intruzi - w samym środku obrzędów pogrzebowych. Wkroczyliśmy zatem w nader intymną sytuację. Zwykle nie umiemy czuwać przy zmarłym; dziś nie umiera się przy bliskich, w rodzinnym domu. Ale wykreowana przez Strefę Ciszy sytuacja jest zarazem sprawdzianem teatralnej wytrzymałości widza.

Otwierają się drzwi pokoju, pośrednik zagląda do środka i szeptem ponagla nas do wyjścia. Trudno podnieść się z ciężkich ław. Potykając się o robotników usuwających kolejne przedmioty, wychodzimy na klatkę schodową, gdzie nadal trzeba się przedzierać pomiędzy chaotycznie wynoszonymi sprzętami. To już właściwie koniec tego dziwnego spektaklu. Wszelkie pytania pośrednik zbywa z irytacją i wyraźnym zniecierpliwieniem, tłumacząc, że jest już umówiony z kolejnymi potencjalnymi klientami. Przypomina jednakże, że oczekuje w poniedziałek telefonów od ewentualnych zainteresowanych. Wtedy odpowie na każde pytanie.

Przebieg spotkania został bardzo precyzyjnie zaplanowany: na każdą godzinę zaproszono najwyżej siedem osób; po pięćdziesięciu minutach kończy się prezentacja, a wychodzący zderzają się w drzwiach z następną grupą. Szybko, bez zbędnych pytań, bez szansy na wymianę wrażeń, na jakikolwiek komentarz. Sprawnie i bezdusznie, z biurokratycznym chłodem zostajemy wyrzuceni na ulicę.

Zespół Adama Ziajskiego bardzo często przetasowuje elementy pogardzanej codzienności po to, by, układając je na nowo, wykreować z nich osobną, samodzielną przestrzeń konkretnego widowiska. Następuje tutaj zaburzenie tradycyjnego podziału uczestników spektaklu na twórców i odbiorców. Relacja widz - aktor ulega przesunięciu: obaj dzielą wspólną przestrzeń działania. Spektakle i akcje teatralne Strefy Ciszy mają zazwyczaj na celu zawładnięcie widzem, którego stawia się w konkretnej sytuacji współuczestnika i współkreatora zdarzenia.

W przypadku Kwatery działanie Ziajskiego. który jest tutaj nie tylko reżyserem, ale też odtwórcą postaci pośrednika-cinkciarza, ujawniło szereg niekonsekwencji. Od publiczności wymaga się kreatywności, ale w zaskakująco (w porównaniu z tym, do czego przyzwyczaiła nas Strefa Ciszy w poprzednich projektach) wąskim zakresie. Rola widza jest wyraźnie określona, co hamuje spontaniczność reakcji. Widzowie pozostają współtwórcami spektaklu, ale przecież możliwości ich działania w obrębie kreowanej przestrzeni są w gruncie rzeczy niewielkie. Próby nawiązania żywych interakcji z poszczególnymi postaciami i wydobycia drzemiących w nich opowieści bywają ucinane, przerywane, a tym samym wciąż ograniczane. Co więcej, wszędobylski chaos, w którym mieli gubić się tylko widzowie, stawał się czasem przeszkodą także dla aktorów.

Siła tego najbardziej kameralnego spektaklu Strefy Ciszy polega na niedomknięciu napiętej relacji między fikcją a rzeczywistością. Zespół Ziajskiego kolejny raz podjął się teatralizacji elementu miejskiej przestrzeni. Anektując ją dla teatru doprowadził do chwilowego zderzenia przestrzeni symbolicznej z realną, doskonale znaną i przemierzaną na co dzień nierozważnie. W konsekwencji jednak Kwatera, jak wiele projektów Strefy Ciszy, jest wydarzeniem efemerycznym i niepowtarzalnym, związanym z konkretnym miejscem. Właściwie niemożliwym do przeniesienia gdzie indziej. Wykreowana ulotna rzeczywistość, choć odrębna i samodzielnie egzystująca, wnikała jednak w końcu w zakamarki tej dziwnej dzielnicy, jakby rozwiewała się w gryzącym dymie z tej dzielnicy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji