Artykuły

W narodowym "tyjatrze" Dejmka

Kazimierz Dejmek, wystawiając "Wielkiego Fryderyka'' Nowaczyńskiego, znowu sprowokował swoich entuzjastów i przeciwników. Jest to bowiem kolejna - po "Dialogusie" i "Patnie" - demonstracja ascetycznej postawy wobec nieskromnej, pychy inscenizatorów. Demonstracja na tyle udana, że nie waham się uznać ją za sukces niepokornego, a przekornego wroga - jak to on określa - "tyjatru" i nadużyć inscenizacyjnych.

Prezentując sztukę, w której triumfy aktorskie święcił kilkadziesiąt lat temu (1909 rok!) Ludwik Solski - Dejmek opowiedział się raz jeszcze za teatrem repertuarowym. A więc takim, który prowadzi świadomą i konsekwentną politykę sięgania po teksty znaczące w literaturze i narodowej tradycji. Odkrywanie bowiem tekstów zapomnianych, zlekceważonych, niedocenionych, lub z jakichś względów dotąd nie granych, poszerzanie zasobu repertuarowego o nowe pozycje - przy zarysowującym się zubożeniu repertuarowym wielu scen - to niepodważalna zasługa dyrektora łódzkiego Teatru Nowego.

Łódzki spektakl "Wielkiego Fryderyka'' jest ze wszech miar udaną próbą - po przywróceniu do scenicznego życia "Cyganerii warszawskiej" przez Hebanowskiego - odzyskania tego utworu dla polskiego teatru. Trud Hebanowskiego i Dejmka dlatego się opłacił, gdyż pisarstwo sceniczne Nowaczyńskiego wypełnia w pewnym sensie braki dramaturgiczne, jakie odczuwamy od wielu lat na polskich scenach. Dramaturdzy współcześni, a już zwłaszcza pokolenie najmłodsze, są dziwnie bezradni wobec historii. Gdy zabierają się do pisania sztuk tradycyjnie nazywanych historycznymi, w których występują postacie znane i utrwalone w świadomości społeczeństwa, nie potrafią ich nawet poprawnie opisać. Zawodzi wtedy świadomość historyczna , pojawiają się braki erudycyjne, a język tych sztuk przeraża żałosnym ubóstwem źle obsługuje opisywaną epokę, drażni sztucznością i brakiem inwencji.

Źródła i przyczyny tych niemożności pisarskich są złożone. Jest ich przynajmniej kilka, jedną z nich można wymienić chyba bez kłopotu. Brak pisarstwa historycznego, jakie towarzyszyły pokoleniu Nowaczyńskiego. Dzieła tych historyków czyta się nadal jak przednią prozę, która nic nie straciła ze swej wartości. Obecnie większość prac napisanych jest takim językiem, że poza kręgiem najbliższych specjalistów mało kto do nich zagląda. Współczesny Nowaczyńskiemu Szymon Askenazy, nazywany mistrzem historii dyplomacji, tak charakteryzował bohatera jego dramy historycznej:

"Przez czterdzieści sześć lat panowania ani razu przeciw Polsce nie dobywa oręża. Ten człowiek, który od pierwszej chwili napełnił hukiem armat i jękiem konających połowę Europy, który prowadził cztery wojny, odbył dziesięć kampanii, wydał dwadzieścia batalii; nieprzyjacielskie wojska widział w Berlinie; swoje wprowadził do Wrocławia, Pragi, Drezna, który zaczął rzemiosło jako dwudziestoletni młodzieniec i jeszcze bliski siedemdziesiątki obozował na forpocztach, ten wielki żołnierz dla Rzplitej miał tylko pokój. Jednak ten szczęśliwy żołnierz, który ugiął Austrię, zgniótł Saksonię, zgromił Rzeszę, Rzplitą nie obnażając szpady, ciągle po przyjacielsku, ciągle pokojowo, w drodze spokojnej negocjacji, straszliwiej ugodził niż tamtych na polach bitew, do serca jej trafił, dobił".

Gdzie i u kogo mógłbym przeczytać tak plastyczną i sugestywną ocenę polityki Fryderyka wobec Polski? Są w niej zawarte nie tylko fakty, ale i historiozofia, czyli umiejętność widzenia i poznawania mechanizmów historii.

Nowaczyński w dramacie, a Askenazy w rozprawach historycznych, upomnieli się o tę postać, przed nimi ze zrozumiałych względów omijaną, by wymierzyć jej sprawiedliwość. Autora "Wielkiego Fryderyka" 1910 r.) fascynowały zresztą głośne i znane postacie z historii, chętnie im poświęcał swoje dramy (cezar Borgia, car - Samozwaniec, Stadnicki, Jarosław Dąbrowski) bez większego trudu obracając się w kręgu realiów historycznych i obyczajowych danej epoki. Był niepospolitym erudytą, zapalonym-historykiem - amatorem i piekielnie zdolnym stylistą, dla którego naśladowanie np. języka opisywanej epoki było po prostu zabawą i pasją. Galwanizował język - jak sam powiadał - z mistrzostwem rzadko spotykanym. Obdarzony ogromnym poczuciem humoru, uprawiał z dużym powodzeniem satyrę, pamflet, nie gardził paszkwilem. Był świetnym eseistą i zjadliwym krytykiem. Wszystkie te umiejętności i zalety odbijały się jak w kryształowym lustrze w jego sztukach. Ale dramaturgii nie tworzyły. Tego talentu Nowaczvński nie posiadał. Pisał więc wielkie, kilkusetstronicowe dialogowane dramaty - rozprawy, gdzie jest dosłownie wszystko poza scenicznością. Dramaturgie trzeba mu dopiero "wymyślać" w teatrze.

Kazimierz Dejmek skromnie podpisał swoją pracę jako wybór tekstu i reżyseria. Z 350 stron "panegiryku w makaronicznym sposobie utrzymanym" wybrał te partie tekstu (i jego wątek fabularno-fikcyjny), które najtrafniej pokazują osobowość i sposób myślenia Fryderyka II (znakomite sceny z ministrem Hertzbergiem). A zwłaszcza jego perfidną i dalekosiężna politykę germanizacji i zniewalania Polski.

Nowaczyński bowiem potraktował Fryderyka II jako postać rzeczywiście wielką, a tym samym groźną i niebezpieczną. To był przecież nie tylko nasz wróg, ale i wyjątkowo zdolny polityk, strateg, ideolog.

W kategoriach literackich jawił się Nowaczyńskiemu Fryderyk jako postać, która połączyła w sobie "Mizantropa i Tytusa, Harpagona, Jaga, Tymona Ateńczyka, Tartuffa, Geldhaba nawet Fra Diavola..." I w dużej mierze udało mu się stworzyć taki właśnie portret psychologiczny Fryderyka II. Jest inteligentny, przewrotny, podstępny, bezwzględny, obłudny, z szyderczą ironią odnoszący się nawet do najbliższych i przyjaciół... Góruje nad otoczeniem potężną osobowością, umie myśleć kategoriami historycznymi, potrafi również przewidywać skutki swoich zabiegów dyplomatycznych i efekty głoszonej ideologii.

Nowaczyński akcję utworu umieścił w pałacu Sanssouci po roku 1780, czyli w "czterdziestą którąś rocznicą objęcia rządów przez króla Fryderyka". A pisał rzecz z perspektywy roku 1909. Nie można więc mu odmówić sporej bystrości politycznej, skoro potrafił wtedy właśnie wskazać na główne niebezpieczeństwo, jakie zagrażało Polsce. W ostrej krytyce nie oszczędził i rodaków. Na postać negatywną wybrał księcia poetów, czyli samego biskupa warmińskiego. Krasicki bowiem ma znakomitą pozycję w niebie literatury, u historyków raczej siedzi w piekle. Nie mogą mu wybaczyć, że za mało troszczył się o polskość, że nawet kanonie warmińskie obsadził z rozkazu Fryderyka Niemcami... Mniej się natomiast srożą na jego wizyty, obiady galowe z królem w Berlinie' i kontredanse dworskie. Czymś biskup musiał płacić za utrzymanie swojego stanowiska! A do grona wytwornych pochlebców intelektualnych Wielkiego Fryderyka należały tak tęgie głowy europejskie jak Wolter czy d'Alembert. O wizytach biskupa Krasickiego na dworze w Berlinie przechowała się zresztą pyszna anegdota. Charakteryzuje ona znakomicie postać autora "Monachomachii". Gdy pewnego razu król żartując poprosił Krasickiego, aby go pod płaszczem biskupim wprowadził do nieba, ten odparł: "Wybacz, Najjaśniejszy Panie, ale za bardzo kazałeś podciąć mój płaszcz biskupi. Nie mogę, bo cię zobaczą". Podobno ten dowcip kosztował Fryderyka 50 tys. talarów. Tyle wynosiły aktualne długi biskupa.

Nowaczyński, świetnie poruszający się w faktach historycznych, anegdocie i źródłach - nie darował Krasickiemu. Sporządził mu w "Wielkim Fryderyku" prawdziwy, acz szyderczy wizerunek. Postać księcia warmińskiego,, intelektualisty, wykwintnego smakosza literackiego i znawcy sztuki kulinarnej, eleganta, pełnego wdzięku i szarmu oportunisty - to po Fryderyku druga znakomita rola w tej sztuce. Pisarz nie darował również i pani generałowej Skórzewskiej. To właśnie jej i Krasickiemu gen. Bischofswerder, taki ówczesny kontestator, zrobi wykład z historii i patriotyzmu, mówiąc bardzo dobitnie, czym jest ogromna terytorialnie Rzeczpospolita bez dostępu do morza, od którego odciął ją Fryderyk. ,

Nowaczyński nie oszczędził właściwie nikogo w swojej sztuce. Nawet starego konfederata barskiego, Mowińskiego, sekretarza Krasickiego. Jego. ostentacyjna niechęć do Fryderyka i patriotyczne, lecz werbalnie brzmiące manifesty na dworze w Sanssouci - kończą się żałośnie i z niesmakiem. Biskup musi go wytłumaczyć przed królem, iż w afekcie traci mowę... Młody zaś Tadeusz Krasicki, oficer w służbie Fryderyka, potrafi jedynie z iście polską determinacją palnąć sobie w łeb, gdy król zabroni mu się żenić z córką fabrikanta Gockowsky'ego w imię czystości rasy ("nie mieszać dobrej krwi z gorszą, tylko zawsze z równą").

Dejmek z ogromną zręcznością spożytkował temperament polemiczny i pasję satyryczno-demaskatorską Nowaczyńskiego. Stworzył teatr dysertacyjny. Teatr, w którym po Dejmkowsku istotnie się mówi. I gdzie trzeba istotnie słuchać. Pusta scena, zakomponowana przez Zenobiusza Strzeleckiego złamanymi kolumnami ok. 1780 roku z wiszącym nad nią czarnym jednogłowym orłem - to cała dekoracja. Pośród niej aktorzy w kostiumach historycznych. Grają anegdotę (perypetie panien Gockowskych, którym król Fryderyk nie pozwolił wziąć za mężów swoich oficerów) i historię. Historię, która miejscami brzmi bardzo gorzko i cierpko i wcale historią nie jest.

Oszczędne, powiedziałby nawet, skromne aktorstwo i świetna interpretacja tekstu to najbardziej ujmujące zalety łódzkiego "Wielkiego Fryderyka". Wymieńmy więc przynajmniej najważniejsze role. Seweryn Butrym (Fryderyk II), Janusz Kubicki (biskup Krasicki), Ludwik Benoit (Hertzberg), Józef Duriasz (Gen. Bischofswerder), Władysław Dewoyno (Mowiński).

Dejmkowa pasja, by zwalczać pusty i nadęty tyjater, który oplótł słowa pisarzy niczym gęsty bluszcz, wydawała mi się z początku donkiszoterią. Spektakl "Wielkiego Fryderyka" przekonał mnie, że w dużej mierze przy nim jest racja. Warto jednak ryzykować! Wiara w porażającą moc słowa, dźwigającego odważnie ludzką myśl w epoce, kiedy tak często nadużywa się zaufania do jego wartości i ustalonych znaczeń - może naprawdę budzić szacunek. Ale również - nie ukrywajmy tego - może budzić i wiele wątpliwości. Czy zdoła on tylko poprzez słowo powiedzieć o współczesnym świecie to, co chciałby, co nakazuje mu uczciwość i odwaga artysty? Artysty, który stara się być odpowiedzialny za to czy i jak zostanie wymierzona sprawiedliwość naszej współczesności. Na ile tego typu postawa - to już następne pytanie - może mieć jakiś wpływ' na mechanizmy uruchamiające rozwój kultury? Teatralnej w szczególności.

Odosobniona droga Dejmka świadczy - na razie - o tym, że większość twórców woli swoje wypowiedzi ubierać w pojemny i wieloznaczny kształt inscenizacyjny. Łatwiej wówczas słowo, zbyt brutalnie i ostentacyjnie ingerujące w naszą małość i drażliwość - ściszyć i obłaskiwać. Jest to oczywiście jedna z wielu sfer oddziaływania teatru. Sam teatr jako zjawisko jest na tyle imponującym i fascynującym instrumentem, że przy jego pomocy można stwarzać oszałamiający świat złudy i porywającego udawania. Niewielu twórców - pamiętajmy również o żądaniach i presji widzów - zgodzi się, aby ich sprowadzać do skromnej roli przekazywania myśli pisarza.

W tej sytuacji Dejmek stoi wciąż w obliczu porażki teatralnej. Bo walczy z silną i wydoskonaloną - dzięki odkryciom i zdobyczom wybitnych inscenizatorów - sztuką, której możliwości "techniczne" i intelektualne wciąż są ogromne. Bo prowokuje i sprawdza cierpliwość publiczności, atakowanej na co dzień, chociażby przez telewizję, orgią "pomysłów", kokietowanej wszelakimi rodzajami shows, gdzie najmniejszą rolę odgrywa przecież słowo i myśl. Jak przekonać publiczność, której wyobraźnię i smak coraz intensywniej żywi wizualny i uproszczony język masowej rozrywki, że warto przesiedzieć dwie godziny w teatrze, by wysłuchać dysertacji na temat ojczystej niełatwej historii. Tego zgoła heroicznego zadania podjął się właśnie Dejmek, odrzucając efektowny teatr inscenizatora. Czy wygra?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji