Artykuły

Martwy sezon w operze

Opera pod rządami Janusza Pietkiewicza nie wytycza nowych ścieżek, nie otwiera się na świat. Stała się nudna i przewidywalna. Czy taka ma być przyszłość narodowej sceny operowej?

W niedzielę w Teatrze Wielkim odbyło się przedstawienie "Rigoletta" wzorowane na inscenizacji Gilberta Deflo z mediolańskiej La Scali z 1995 r. Jego wznowienie władze Opery Narodowej nagłaśniały tak, jakby chodziło o premierę. Obejrzeliśmy spektakl utrzymany w realistycznej konwencji, z pietyzmem odtwarzający szczegóły renesansowej architektury, przytłaczający ogromem dekoracji i masą szczegółów. Wykonanie średnie, poza dobrym Mikołajem Zalasińskim w roli tytułowej i żenującym urugwajskim tenorem Juanem Carlosem Vallsem w roli księcia Mantui, frekwencja umiarkowana.

Jednak Januszowi Pietkiewiczowi nie zabrakło dobrego humoru. Kiedy zaraz po rozpoczęciu I aktu, przedstawienie zostało przerwane na 20 minut z powodu zmiany dekoracji, wyszedł na proscenium i szerokim gestem zaprosił widzów do foyer na lampkę szampana z okazji rozpoczęcia karnawału.

Tymczasem nie ma powodów do radości. Opera Narodowa ugrzęzła w marazmie.

Propozycje repertuarowe jej władz są nie do przyjęcia dla szanującego się widza. Zamiast dawać premiery (w Wiedniu, Monachium czy Zurychu siedem premier w sezonie to norma), Janusz Pietkiewicz wznawia stare przedstawienia (w sumie siedem tytułów). Wyciągając je z magazynów, władze Opery Narodowej, duet Janusz Pietkiewicz (dyrektor naczelny) i Ryszard Karczykowski (dyrektor artystyczny), chcą załatać dziury w repertuarze, które powstały ponieważ dyrektorzy zrezygnowali z prawie wszystkich premier zaplanowanych przez ich poprzednika, reżysera Mariusza Trelińskiego. Wyjątek to balet "Szymanowski i taniec" zagrany na inaugurację nowego sezonu oraz drugi balet, "Oniegin" w choreografii Johna Cranko (premiera 28 kwietnia).

Z planów na ten sezon zniknęła nawet opera współczesnego włoskiego kompozytora Salvatore Sciarrino, która mogła być ozdobą eksperymentalnego cyklu "Terytoria". Władze Teatru

Wielkiego początkowo deklarowały utrzymanie tego tytułu, ale dziś już wiadomo, że do premiery "Luci mie traditrici" nie dojdzie, przynajmniej w tym sezonie. Oznaczałoby to likwidację sceny eksperymentalnej, tym bardziej że z afisza znikają wcześniejsze tytuły. Pytanie, dlaczego warszawska publiczność ma być odcięta od tego, czym żyje dziś europejska sztuka?

Z afisza spadają nawet takie przedstawienia jak oryginalny artystycznie "Czarodziejski flet" w reż. Achima Freyera, którego inscenizację szef Opery Narodowej uznał za "wyzywającą obyczajowo". Tandem Pietkiewicz - Karczykowski chce wystawić operę kameralną dla dzieci "Wokół czarodziejskiego fletu" w autorskim opracowaniu dyrektora artystycznego. Opera dla dzieci? Świetnie, ale dlaczego kosztem spektaklu Freyera?

Trwa powolny demontaż tego, co udało się zrobić Mariuszowi Trelińskiemu i Kazimierzowi Kordowi w ciągu kilku ostatnich lat. 12 i 14 stycznia odbędą się dwa ostatnie w tym sezonie spektakle "Damy pikowej" w reż. Trelińskiego. Z Pietkiewiczem nie chcą już współpracować Jacek Kaspszyk i Kazimierz Kord. Również Mariusz Treliński zastanawia się, czy firmować jeszcze swoim nazwiskiem własne przedstawienia w momencie, kiedy władze Opery chcą zmienić obsadę, np. w "La Boheme".

Zamiast więc wybitnych reżyserów (Achima Freyera, Keitha Warnera) oraz dyrygentów mamy zbliżającą się nieubłaganie premierę "Iwony, księżniczki Burgunda", która poniosła klęskę na ostatniej Warszawskiej Jesieni, oraz "Cyrulika sewilskiego". Złego wrażenia nie zatrą nawet występy Ewy Podleś i baletmistrza Vladimira Malakhova

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji