Artykuły

Człowiek człowiekowi piekłem

Jedna z moich szczególnie ulubionych znajomych bardzo się dziwi, że tylu czytelników (a także odbiorców filmu i teatru) znajduje jakieś chorobliwe upodobanie w, utworach różnych dewiantów i neurasteników. Czy jest coś zdrowego, w tym, że idolami naszej młodzieży stają się tacy nieszczęśni zatraceńcy, pijacy, niepozbierańcy, jak np. Hłasko, Stachura, Wojaczek? Normalni ludzie kochają życie, nie targają się na nie. Czy upodobanie w pisarzach o patologicznych osobowościach nie świadczy o patologii ich bezkrytycznych wielbicieli?

W pierwszej chwili pytania takie wydają się całkiem sensowne. Ale tylko w pierwszej chwili. Bo chociaż prawdą jest, że znacznej liczbie wielkich twórców rzeczywiście można przypisać różne dewiacje, to przecież Van Gogha cenimy za jego niezwykłe obrazy, a nie z powodu prób samookaleczeń, a Strindberga za wstrząsającą prawdę psychologiczną utworów dramatycznych, a nie za szokujące skandale w życiu osobistym. Zdarzali się artyści dotknięci, nie tylko nadwrażliwością, ale i szaleństwem. A jednak ich dzieła przemawiają do nas nie jak chorobliwy bełkot, lecz jak najdalej sięgające świadectwo prawdy. Dzieje się tak co najmniej z dwu przyczyn. Po pierwsze: niektórzy z tych artystów uprawiają swą sztukę, by pozostać przy życiu, by ocaleć, by naprawdę i ostatecznie nie zwariować, nie podciąć sobie żył lub nie powiesić się. Ich dzieło jest świadectwem szczególnego heroizmu, nie wydumanego, najprawdziwszego; to robi wrażenie i fascynuje. Po drugie: potencjalnie każdy z nas jest dewiantem, złoczyńcą, schizofrenikiem, każdy przeżywa - wśród wzlotów, upadków i załamań - własny "trud istnienia", tyle, że zazwyczaj w stopniu znacznie mniej drastycznym, przytłumionym, łagodnym. Udaje nam się na ogół w porę wyhamować, opanować, nie pójść w swoich odczuciach i czynach do końca.

Ci, którzy poszli do końca i dali temu artystyczny wyraz, dostarczyli nam w swoich dziełach jakby powiększony obraz nas samych. Ich twórczość to osobliwe szkło powiększające czy powiększające zwierciadło. A ci galernicy wrażliwości i wyobraźni to nasi reprezentanci, którzy niejako w imieniu ludzkości poszli jakąś drogą do końca. Nasz podziw dla Geneta nie bierze się z chorobliwej fascynacji kloacznymi brudami, w których się utytłał, lecz z tego, że dał świadectwo pewnej wstrząsającej prawdzie o człowieku. Niektórzy muszą przejść najdrastyczniejsze doświadczenia, by inni nieco lepiej wiedzieli, jak żyć. Są artyści) którzy zapłacili cenę straszliwego koszmaru za to, że stali się artystami.

Wszystko to przyszło mi teraz do głowy nie tylko w związku z pytaniem mojej ulubionej znajomej, ale także dlatego, że obejrzałem w Legnicy wznowione tam właśnie przedstawienie "Pelikana" Augusta Strindberga, jednego z tych, którzy w pewnych obsesjach zabrnęli dalej niż ktokolwiek ze "zwykłych normalnych ludzi", odsłaniając najtajniejsze zakamarki tego pieklą, które kryje się we wnętrzu człowieka.

"Pelikan" - doskonale napisana i zakomponowana sztuka - jest zadziwiającym i przerażającym studium przewrotnej psychiki człowieka, w której się ogniskują różne żądze instynkty, obsesje, sprzeczne pragnienia, świadome i nieświadome dążenia, kłębią namiętności, rodzi samo-zakłamanie i obłuda jako szczególne "enzymy obronne". W sztuce tej oglądamy rodzinę, w której następuje dramatyczne przesilenie. Narosły w niej takie sprzeczności, napięcia skrajnych uczuć, że nic już nie może się zdarzyć prócz katastrofy. Sztuka pokazuje ostatnie chwile przed tą katastrofą, w której rodzina, dom, podstawowe związki między ludźmi ulegają zupełnemu zanikowi, uczucia miłości przekształcają w satysfakcje sadystyczne; życie zamienia się w obłędny koszmar jak w jakimś obsesyjnym śnie, z którego niestety nie można się obudzić.

Realizator "Pelikana" zamierzył to przedstawienie jako pewne kameralne do-świadczenie teatralne, usytuowane w niewielkiej przestrzeni, w bezpośredniej bliskości widzów, poniekąd zamkniętych . wraz z aktorami w ciasnym, ciężkim, obsesyjnym śnie. Ostatnio to samo przedstawienie, jako że cieszyło się powodzeniem, zostało przeniesione na normalną dużą scenę. Przeniesienia dokonano niejako mechanicznie, na czym rzecz cała musiała dużo stracić. Można by za to Jasielskiego krytykować. Ale znam trochę rzeczywistość teatralną. Przypuszczam, że raczej nie mógł, niż nie chciał, zrobić go niejako od nowa, poczynając od dekoracji, a kończąc na odnalezieniu najwłaściwszej tonacji w zmienionych warunkach scenicznych. Ta ostatnia rzecz zresztą wydaje mi się niezbędna, by utrzymać optymalną atmosferę odbioru.

Cała tajemnica powodzenia bądź niepowodzenia "Pelikana" - zwłaszcza w realizacji nawiązującej do technik ekspresjonistycznych - tkwi w klimacie. Jasielski buduje go różnymi środkami, które z sobą współbrzmią, choć - jak to u niego często bywa - występują w pewnym nadmiarze. Najważniejsze zadanie wszakże mają tutaj do spełnienia aktorzy. Zespół w składzie: Jadwiga Derżyńska, Krystyna Hebda, Danuta Kołaczek, Marian Czerski i Mariusz Olbiński stanęli nie tyle wobec obowiązku powołania na scenie wyrazistych psychologicznie, realistycznie potraktowanych postaci, co przedstawienia ich wewnętrznych garbów, plątaniny obsesji, sprzeczności, mocowania się "szaleństwa" z odruchami "normalności". A wszystko to w przekładzie na sztuczne gesty, "nielogiczne" działania, anormalną artykulację (chrypliwy krzyk, skrzek, skowyt, hipnotyczne odbarwienie mowy itp. Mają więc uzewnętrznić to, co w bohaterach ukryte, a co decyduje, że żyją oni - im bliżej finału, tym bardziej - w rzeczywistości coraz mniej zrozumiałej, coraz bardziej przypominającej halucynację lub senny koszmar.

Zadanie to w sumie aktorzy spełniają całkiem nieźle (tu różnię się w ocenie z recenzentem "Słowa Polskiego"; byliśmy jednak na różnych przedstawieniach), choć przypuszczam, że zmiana warunków scenicznych akurat na płaszczyźnie aktorskiej musiała się odbić najbardziej: inaczej się gra twarzą w twarz wobec widza, inaczej na odległość; niezbędne w drugim wypadku wzmocnienie tonacji musiało zniszczyć niejedną wypracowaną wcześniej subtelność.

Z całą pewnością przedstawienie Jasielskiego wniosło dwie wartości nie do pogardzenia. Stanowi cenne doświadczenie dla aktorów, zwłaszcza młodszych. Po wtóre może być przygodą dla publiczności. Przy całej obsesyjnej "niesamowitości" wyobraźni Strindberga to, o czym mówi i co wyraża "Pelikan", czyli piekło, jakim może być człowiek człowiekowi, nie należy, niestety, do doświadczeń abstrakcyjnych, koresponduje z częstymi, a nawet pospolitymi, doświadczeniami współczesnego człowieka.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji