Artykuły

Teatr młodych - dyrektorów i twórców

- Mamy ambicje, żeby osiągnąć taką markę, jaką ma Wrocławski i Białostocki Teatr Lalek czy poznański Teatr Animacji - z Pawłem Klicą - dyrektorem i z Jakubem Kasprzakiem - zastępcą dyrektora ds. artystycznych Teatru Dormana w Będzinie, rozmawia Wiesław Kowalski w Teatrze dla Wszystkich.

Wiesław Kowalski: Bardzo długo nad Teatrem Dzieci Zagłębia w Będzinie wisiały czarne chmury. Jego dalsze istnienie było zagrożone, tymczasem Panów działania doprowadziły do sytuacji, że teatr nadal istnieje, niemal codziennie gra - i to na dwóch scenach. Jak to się stało, że postanowiliście swoje artystyczne życie związać z tym właśnie teatrem? Paweł Klica: Największe zagrożenie dla Teatru miało miejsce na trzy lata przed naszą dyrekcją - na początku kadencji naszego poprzednika, Gabriela Gietzky'ego. Kiedy pojawiliśmy się w Będzinie, sytuacja teatru była trudna, ale stabilna.

To zresztą dzięki Gabrielowi pojawiliśmy się tutaj, kiedy zaprosił na gościnne występy Teatr Alatyr, który wcześniej założyliśmy. Okazało się wówczas, że Gabriel będzie z teatru odchodził i martwi się o to, kto przyjdzie po nim. Zaproponował nam, abyśmy jako liderzy Teatru Alatyr stanęli do konkursu na dyrektora będzińskiego teatru. Wtedy sformułowaliśmy wspólny program i udało się nam konkurs wygrać. Od września 2017 roku zostaliśmy zaproszeni do zarządzania i prowadzenia Teatru Dormana.

A nie zrażała Was ta bardzo trudna sytuacja finansowa tego teatru?

Jakub Kasprzak: Trzeba powiedzieć, że myśmy nie wierzyli w to, że uda nam się ten konkurs wygrać. Traktowaliśmy ten start bardziej w kategoriach ćwiczenia czy nawet przygody. Musieliśmy się zagłębić w dokumentację finansową teatru, poznać dotychczasowe strategie jego działania, musieliśmy stworzyć program, w którym przedstawimy repertuar i plan rozwoju placówki. Paweł w momencie startowania w konkursie miał 26 lat, ja 29 i stąd może brała się nasza niewiara w to, że może nam się udać. Prawdziwy problem pojawił się dopiero wtedy, kiedy okazało się, że Paweł ten konkurs wygrał i stanęliśmy przed realizacją, tego co w naszym programie organowi założycielskiemu przedstawiliśmy. Oczywiście trzeba dodać, że bardzo nam pomógł Gabriel Gietzky, który nas już w sierpniu tutaj zaprosił i dokładnie z nami sytuację teatru omówił, udostępniając też całą teatralną dokumentację. A zatem doskonale zdawaliśmy sobie sprawę z tego, w jakiej sytuacji finansowej jest teatr w Będzinie i wiedzieliśmy, że z tymi finansami można nadal działać i pracować. Poza tym dodajmy, że myśmy przyszli do tego teatru z doświadczeniami zdobywanymi w OFFIE, który też boryka się z niedofinansowaniem i musi walczyć o pieniądze czy zdobywać kolejne granty. A jeśli je zdobywa to najczęściej też są one niewielkie. Dlatego wiedzieliśmy od początku, że musimy postawić na kreatywność i działania nie dające finansowego komfortu

P.K.: Doświadczenia offowe rzeczywiście okazały się bardzo cenne. Nasza premiera "Kota w butach" powstała tak naprawdę dzięki ambicji jej twórców, bo przy rzeczywiście bardzo małych nakładach na jej realizację. Kosztowała jak na teatr instytucjonalny niewiele. A środkami, którymi dysponowaliśmy zaczęliśmy również inwestować. Podkreślę jednak jeszcze raz, że w momencie objęcia teatru przez nasz duet jego sytuacja nie była już katastrofalna, bo nasz poprzednik wyprowadził teatr z długów.

J.K.: Tak, to prawda. Mieliśmy środki na pokrycie kosztów utrzymania teatru, ale nie mieliśmy pieniędzy na produkowanie nowych premier. To już zależało od ministerialnych konkursów i znalezienia sponsorów lub też zrobienia nowego spektaklu przy niewielkich nakładach. Ale sam start mieliśmy ułatwiony ponieważ poprzedni dyrektor pozyskał z Ministerstwa Kultury fundusze na nasze pierwsze trzy premiery. Dopiero potem stanęliśmy przed dylematem - co dalej. I stąd ten nasz "Kot w butach", którego koszty zamknęły się w granicach 5 tysięcy złotych - wykorzystaliśmy stare dekoracje i stare kostiumy, które przerabialiśmy. Mamy to szczęście, że w teatrze istnieją odpowiednie pracownie - mamy plastyczki, mechanizatora lalek, stolarza, krawcową - dzięki ich pracy takie działania mogły się udać. Kosztowało nas to sporo wysiłku i wymagało od wszystkich ogromnej kreatywności. To jest zespół, który ma ogromne doświadczenie, jest bardzo ambitny i utalentowany, do tego nie bojący się poszukiwać nowych form wyrazu.

P.K.: Poza premierami pojawiły się też inne projekty, które nie pozostały bez echa. Zrobiliśmy wyprzedaż garażową, albowiem od dziesięcioleci zalegały w magazynach i na strychach dekoracje już nieużywane, można też było kupić i inne bibeloty czy teatralia. Za te środki mogliśmy chociażby przerobić i wyremontować kawiarnię, która znowu zaczęła przynosić dochody. A więc takimi małymi kroczkami dokonywaliśmy kolejnych niewielkich inwestycji. I choć nadal na nowe premiery pieniędzy nie mieliśmy , to zaczęliśmy funkcjonować jako ważna instytucja lokalna. Poza przedstawieniami rozbudowywaliśmy inne oferty, między innymi organizowaliśmy na terenie teatru warsztaty dla dzieci i młodzieży, a dzięki środkom pozyskanym z województwa otworzyliśmy stolarnię. No a potem przyszedł lipiec tego roku i udało się pozyskać kolejnego organizatora.

J.K.: Ale to już nie jest tylko nasza zasługa, bo rozmowy na ten temat rozpoczęły się dużo wcześniej.

Kto zatem w tej chwili finansuje Teatr Dormana?

P.K.: Urząd Miasta Będzin, Starostwo Powiatowe i MKiDN. Ale teatr nadal musi zarobić prawie milion złotych rocznie, żeby przetrwać i się utrzymać.

J.K.: Ale z tym nie ma problemów, bo gramy 220 spektakli w roku i jesteśmy w stanie tyle zarobić.

P.K.: To oczywiście wymusza określony rytm pracy teatru, bo te 220 spektakli musi się odbyć. Dlatego też poszukujemy takiego repertuaru, który z jednej strony będzie bardziej dostępny, ale też będzie gwarantował wysoką jakość artystyczną.

Kiedy przystępowaliście do konkursu, to czym chcieliście pozyskać aprobatę dla swego programu?

J.K.: Paweł na pewno zyskał uznanie swoim doświadczeniem i wykształceniem, bo studiował w Londynie. Jeździł dużo po Europie, był m. in. stażystą w Narodowym Teatrze w Islandii.

P.K.: W Polsce zdobywałem doświadczenie pracując niemal rok w Domu Produkcyjnym WEDA Iwana Wyrypajewa. Zaproponowałem jako dyrektora artystycznego Jakuba, bo za nim stoi przygotowanie merytoryczne i wykształcenie zdobyte na Wydziale Reżyserii w Akademii Teatralnej w Warszawie. Poza tym działał już wtedy jako prezes fundacji.

J.K.: To ma związek z niezależnym Teatrem Alatyr, który wspólnie tworzyliśmy i który zaczął pozyskiwać fundusze na spektakle, zdobywające potem nagrody na różnych festiwalach. "Trzej muszkieterowie", "Rokcy Babloa" czy "Camelot" przyniosły temu teatrowi pewną rozpoznawalność.

P.K.: Od pierwszych spektakli granych na poddaszu AT w Białymstoku doszliśmy do momentu, kiedy pojechaliśmy za własne środki na festiwal do Korei Południowej. Nasze spektakle zostały zauważone, były nagradzane i wysoko oceniane przez krytykę.

J.K.: Działaliśmy głównie dzięki grantom zdobywanym z MKiDN, z Biura Kultury Miasta Warszawy oraz dzięki programom organizowanym przez Instytut Teatralny w Warszawie.

Jakie widzieliście perspektywy artystyczne na rozwój teatru w Będzinie?

J.K.: Z jednej strony deklarowałem pewną ostrożność, bo wiedziałem, że finansowo teatr na żadną rewolucję nie jest przygotowany. Związany bowiem z tym spadek frekwencji natychmiast może się odbić na kondycji teatru. A więc margines błędu nie mógł być duży. Obiecałem, że będę działał w ramach budżetu, którym teatr dysponuje. Z drugiej strony zaproponowałem otwarcie na młodych twórców. Sam byłem po takim doświadczeniu, kiedy odbijałem się od drzwi kolejnych dyrektorów teatrów i nie mogłem znaleźć zatrudnienia. I często też widziałem efekty pracy starszych reżyserów, którzy teatr dla dzieci traktowali chałturniczo i robili powtórki tych samych inscenizacji w różnych teatrach, zatrzymane w estetyce lat dziewięćdziesiątych. Wiedziałem, że takich ludzi jak ja jest w naszym środowisku więcej i trzeba dać im szansę, by mogli zaistnieć i zawodowo się spełniać. Wiedziałem też, że nie są artystami drogimi, za to szalenie ambitnymi. I na nich chciałem się oprzeć. Dlatego zapraszam do Teatru Dormana przede wszystkim młodych reżyserów, moich kolegów, których spektakle widziałem.

A co z dramaturgią? Jesteście chyba w tej chwili jedynym teatrem w Polsce, gdzie nie ma w repertuarze Guśniowskiej i Prześlugi?

J.K.: Mamy jedną sztukę Maliny Prześlugi, "Cicho", schedę po dyrekcji Gabriela Gietzky'ego. Układając repertuar staram się nawiązywać do własnych wspomnień z dzieciństwa, do tego, co kiedyś oglądałem, czytałem i co mi się podobało. Stąd też w tym sezonie pojawiły się dwie premiery z klasycznego repertuaru polskiego, czyli "Karolcia", zrealizowana w konwencji musicalowej, i lalkowy "Plastusiowy pamiętnik". Judyta Berłowska i Edyta Januszewska podeszły do tych tekstów, którymi ja się zaczytywałem w wieku lat siedmiu czy dziewięciu, w sposób twórczy i nowoczesny. Przy pracy nad "Karolcią", polegającą na intensywnej nauce musicalowego tańca i śpiewu, aktorzy zdobyli bezcenne doświadczenie. Myślę, że powstało coś naprawdę rasowego, a aktorzy przekroczyli swoje dotychczasowe możliwości. W zeszłym sezonie przygotowałem "Kota w butach", do którego sam napisałem tekst i który miał charakter łotrzykowskiej opowieści. Oczywiście bardzo lubię i cenię twórczość Marty i Maliny, może nie jestem przekonany do ich wszystkich tekstów, ale nie zamykam się na nową dramaturgię. Chociaż nie ukrywam, że w literaturze bardziej mnie pociągają teksty, które określiłbym jako "retro". Te klasyczne narracje są według mnie bardzo dojrzałe, ważnie i nie chciałbym by były zaniedbywane. Trzeba tylko traktować je poważnie. W repertuarze tego teatru były spektakle, niektóre nawet kilkunastoletnie, będące adaptacjami klasycznych tekstów zrobionymi tak, że z oryginalnym utworem nie miały nic wspólnego. Stawały się czymś w rodzaju kolorowej rewii disco polo dla dzieci. A takie uproszczenia są według mnie niedopuszczalne. Chciałbym do tej klasyki podejść zdecydowanie bardziej serio.

P.K.: Warto wspomnieć też, że udało nam się otworzyć małą scenę, na której gramy spektakle dla dzieci od szóstego miesiąca do czwartego roku życia. I tam sobie pozwalamy na pewien rodzaj eksperymentów, jak choćby w spektaklu "Skąd słonie mają trąby?" Vincenta Meyburgha z Jungle Theatre w RPA. W tym sezonie chcemy jeszcze zaprosić do współpracy reżysera z Polinezji. To jest oczywiście pokłosie moich znajomości, które zdobyłem podróżując po świecie. Ale pragnę zwrócić uwagę na rzecz jeszcze jedną - otóż, choć za kształt artystyczny teatru odpowiada Kuba, to staramy się tworzyć teatr możliwie demokratyczny. Stąd na przykład zrezygnowaliśmy z gabinetu dyrektora. Pracujemy w pięć osób przy jednym wspólnym stole. Cały repertuar jest przez nas konsultowany i poddawany dyskusji.

A jaki zastaliście tu zespól? Czy kształtujecie go na nowo, jakoś transformujecie do zadań, które chcecie mu stawiać?

J.K.: Cały zespół liczy teraz trzynaście osób: dwunastu aktorów i grająca inspicjentka. Tylko jedna aktorka pamięta jeszcze czasy Jana Dormana. Natomiast jest bardzo mocne pokolenie obecnych około czterdziestolatków, którzy są wychowankami Studium, które dawniej działało w teatrze i pracują już tutaj od jakichś dwudziestu lat. Jest też grupa młodych aktorów, zatrudnionych jeszcze przez Gabriela Gietzky'ego. Udało nam się ściągnąć dwójkę ludzi z Alatyru, teatru, który bazuje głównie na absolwentach AT w Białymstoku. Bardzo się z tego cieszę, bo to są ludzie wszechstronnie wykształceni, szalenie otwarci i potrafiący odnaleźć się w różnych teatralnych konwencjach, nie tylko animacyjnie, ale również jeśli chodzi o psychologię postaci. Chcielibyśmy nadal inwestować w zespół i mamy nadzieję, że - dzięki ministerialnemu wsparciu - jesteśmy coraz bardziej atrakcyjnym pracodawcą dla młodych ludzi.

P.K.: Tak się zdarzyło, że Będzin przez wiele lat był w czarnej trójce teatrów lalkowych w Polsce.

J.K.: To prawda, jeszcze niedawno trochę się z tego Będzina wyśmiewano, krążyła wokół niego zła legenda. Bo rzeczywiście, grano tu wiele złych spektakli.

P.K.: Teraz niemal kompletnie przebudowaliśmy repertuar i inwestujemy w zespół. Spektakle są coraz ciekawsze, oparliśmy się na młodych realizatorach.

Czy zmiana repertuaru wymusza też na was poszukiwania nowego widza, czy Teatr Dormana ma swoją wierną publiczność od lat?

P.K.: Dotychczasowe spektakle nie były wobec widza szczególnie wymagające, za sukces uznawano, że dzieci przyszły do teatru i nie krzyczały. Teraz staramy się wymagania wobec młodych widzów nieco podnieść. Proponujemy im spektakle nowoczesne w formie, które mogą ich zmusić do dyskusji na temat współczesnego świata. Mamy ambicje, żeby osiągnąć taką markę, jaką ma Wrocławski i Białostocki Teatr Lalek czy poznański Teatr Animacji. Do takiego poziomu dążymy i zmierzamy. Tym bardziej, że w naszym regionie istnieje kilka teatrów lalkowych, które mają też bardzo interesującą ofertę dla dzieci, są też grupy prowadzące działalność objazdową - konkurencja jest duża. Zatem musimy o naszego widza dbać, by zechciał do nas przychodzić i coraz częściej nas odwiedzać.

J.K.: Nie zapominamy, że przyszliśmy do instytucji, która ma ponad siedemdziesiąt lat tradycji. Dla bardzo wielu widzów, pomimo zmiany repertuaru, oczywistym jest, że do tego teatru się chodzi. Widzowie darzą to miejsce zaufaniem. Szanujemy każdego i chcemy, żeby się w naszym teatrze rozwijał. W naszym myśleniu odnosimy się do patrona teatru - Jana Dormana. Konsekwentnie używamy nazwy: Teatr Dormana w miejsce oficjalnego Teatr Dzieci Zagłębia im. Jana Dormana. Te działania rozpoczął już Gabriel Gietzky, my je kontynuujemy.

P.K.: Naszym marzeniem jest, aby nasze spektakle nie zaczynały się i nie kończyły tylko w teatrze, by były obudowane działaniami okołoteatralnymi przed przedstawieniem i po opuszczeniu kurtyny. Żeby teatr był miejscem, które żyje, w którym można aktywnie uczestniczyć, a nie tylko oglądać spektakl.

Co zatem zobaczymy jeszcze w tym sezonie? Czy chcecie może kolejne lata wiązać jakoś tematycznie?

J.K.: Nasze tegoroczne propozycje są w pewnym sensie wynikiem kompromisu, bo nie możemy myśleć tylko o naszych intelektualnych ciągotach, ale też o frekwencji. Chcemy powrócić do form lalkowych. I takie będą nasze najbliższe premiery. 1 grudnia pokażemy "Kopciuszka", który będzie klasycznym, parawanowym spektaklem, z jawajkami i kukłami - miejscem akcji będzie dwór królewski w Londynie, będzie gwardia pałacowa i czerwone autobusy. Kopciuszek ma rodzić skojarzenia z jakąś polską dziewczyną, która przyjechała do pracy na wyspach. Reżyserować będzie Jerzy Machowski. Natomiast wczesną wiosną premiera "Pinokia" z lalkami stolikowymi w reż. Anny Retoruk, absolwentki AT w Białymstoku. Akcja będzie umiejscowiona w zakładzie stolarskim Gepetta. Będzie to opowieść między innymi o samym fenomenie, jakim jest lalka i okazja do pokazania naprawdę kunsztownej animacji.

Mówiliśmy o dwóch scenach. Małej i dużej. One się jakoś różnią repertuarem?

P.K.: Wspomniana już wcześniej Mała Scena otworzona została 1 czerwca na dworcu Będzin Miasto. Dzięki środkom ministerialnym zagospodarowaliśmy przestrzeń, którą otrzymaliśmy od miasta. Tam gramy przedstawienia dla najnajów. Dzięki nowej scenie możemy grać równolegle dwa spektakle.

J.K.: Ogólne założenie jest takie, że duża scena to jest nasz mainstream, czyli repertuar dla przedszkolaków i uczniów szkół podstawowych, a mała scena to najnaje, młodzież i w przyszłości dorośli. Póki co mamy dwa spektakle dla młodzieży, pierwszy to "Pamięć Rutki", zrealizowany przez Justynę Łagowską jeszcze za poprzedniej dyrekcji, niedawno nagrodzony na warszawskim "Korczaku" i nowy spektakl w reż. Tomka Kaczorowskiego "Antygona: jestem na NIE". Budowanie repertuaru dla dorosłych i dla młodzieży to trudny proces, bo obarczony dużym stopniem ryzyka. Dotychczasowe próby poprzednich dyrekcji nie były w tej materii szczególnie udane, bo widz dorosły i młodzieżowy nie jest przyzwyczajony do przychodzenia do tego teatru. Ale chcielibyśmy i to niebawem zmienić. Tym bardziej, że aktor, by mógł się rozwijać musi sprawdzać się w różnorodnym repertuarze. Marzymy o tym, by grać tutaj wieczorami dla dorosłych. To byłoby fantastyczne.

***

Wiesław Kowalski - aktor, pedagog, krytyk teatralny. Współpracuje m.in. z miesięcznikiem "Teatr", z "Twoją Muzą" i "Presto". Mieszka w Warszawie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji