Artykuły

Żołnierz Królowej Madagaskaru, czyli wszystko prowincja, Paryża z tego nie będzie!

"Żołnierz królowej Madagaskaru" Juliana Tuwima w reż. Krzysztofa Jasińskiego w Teatrze Polskim w Warszawie. Pisze Włodzimierz Neubart na blogu Chochlik kulturalny.

Przedziwna sprawa. "Żołnierz królowej Madagaskaru" - najnowsza premiera Teatru Polskiego w Warszawie jest chyba w ostatnich latach najlepiej zagranym złym przedstawieniem, jakie widziałem. Brzmi to może dziwnie, ale naprawdę tak jest. Byłem na premierze, a chcąc zobaczyć jeszcze drugą Kamillę wybrałem się do teatru przy ulicy Karasia ponownie dwa dni później. Potwierdziło się moje zdanie nawet z nawiązką. Duża produkcja, która wygląda jak przygotowana na jarmarczną fiestę w Pcimiu Dolnym (najmocniej przepraszam wszystkich z Pcimia, to tylko taka figura retoryczna). Koszmarne kostiumy, przeraźliwe suchary (podobno dowcipy), problemy z akustyką... i w tym wszystkim naprawdę kawał dobrego aktorstwa. Co zrobić?

Podarujmy sobie historyczne wtręty, te można znaleźć w już opublikowanych na temat spektaklu laurkach, przejdźmy do faktów. Tuż po premierze opublikowałem na chochlikowym profilu kilka zdjęć z popremierowej gali w Teatrze Polskim. Chodziło mi o to, by pokazać, jak piękne aktorki (i cudownie prywatnie ubrane) grają w tym przedstawieniu. Porównując te zdjęcia z fotosami z przedstawienia (nie mówiąc już o sytuacji, gdy siedzi się metr od sceny - człowiek ma wrażenie, że komuś naprawdę bardzo zależało, żeby aktorzy wyglądali źle. Pytanie: jak osoba odpowiedzialna za kostiumy (Justyna Łagowska) może przecudnej urody artystki owijać w najmniej twarzowe, źle układające się, najtańsze tkaniny? Jak świadoma swojej urody i uroku bohaterki aktorka ma poczuć się dobrze na scenie, jeśli koszmarnym fasonem dodaje jej się ze trzydzieści kilogramów? Jak wziąć na poważnie pracę kostiumografki, jeśli podczas premierowego występu nie sposób oprzeć się wrażeniu, że mamy na bale karnawałowe swoich dzieci przygotowują kostiumy sto razy piękniejsze? A co zrobić z faktem, że już pierwszego wieczoru widać poprute halki i mocno nadwerężone zębem czasu buty (że to tak delikatnie ujmę?). Jak można do potwornej w kroju sukni przyprasować jeszcze naszywki, które zapewne jako najbrzydsze w świecie przeleżały w pasmanterii kilka dekad? Czy reżyser tego nie wie, że Kamilla jest gwiazdą rewii i nie może przy pierwszym wyjściu wyglądać, jakby zarzucono na nią ciężką kotarę, do której dodano dla kamuflażu trochę frędzli? Ujdą w tłoku niektóre "kreacje", ale cudów tutaj naprawdę nie ma. Koszmarna sukienka Mąckiej, źle ozdobiona kreacja Lemięckiej, mysi garniturek Sabiny, potworne spodnie teatralnej matki Kamilli, wygnieciony i nieforemny garniturek młodego Mąckiego, afrykańskie sukienusie Józi, Rózi i Fruzi, wreszcie "uniform" Grzegorza - wołają o pomstę do nieba. Jak aktorki, które tańczą i śpiewają, mają się czuć komfortowo, jeśli muszą walczyć z kapeluszami, które są tak zrobione, że nijak nie wiadomo, jak je założyć (nie niszcząc włosów i nie ryzykując, że za chwilę trzeba będzie paść na kolana i szukać ich między nogami koleżanek)? Czy w toku przygotowań nikt nie zwrócił na to uwagi? Nikt nie pomyślał, że przecież to ma być wielka rewia, że oto przenosimy się w barwny czas teatrów międzywojnia? Że nawet stroje w stylu epoki nie mają być prawa bezkształtne? Naprawdę nikt? No to mamy efekt. Ja już nawet nie mówię, że wszyscy na scenie powinni nosić cuda, jakie np. na potrzeby "Upadłych aniołów" wyczarował Tomasz Ossoliński, bo zaraz się odezwą głosy: pieniądze, ale przecież pomysły naprawdę nic nie kosztują, a wiele przedstawień udowadnia, że nawet z papieru można stworzyć arcydzieła w dziedzinie kostiumu. Tyle w temacie. Zaraz... Jeszcze fryzury! Tu też widać brak dbałości o szczegóły, niestety.

Problem numer dwa: mikroporty! Po co one? Teatr Polski jednak nie ma widowni, której przejście wiązałoby się z zadyszką, nie ma tam hektarów przestrzeni, stąd aż takich problemów ze słyszalnością, żeby konieczne było stosowanie mikroportów - nie ma. Takie wspomaganie to zawsze droga na skróty. Nikt z nas nie wie, czy takie Kamille mają li tylko głos mikrofonowy, czy też same potrafią śpiewać. Aktor, który korzysta ze sprzętowego wspomagania, ma połowę pracy za sobą, pytanie: kogo oceniać - jego czy sprzęt? Jeśli sam sprzęt, to i z tym mamy kłopot. Premierowo wszystko w "Żołnierzu..." wypadło bez zarzutu, ale już dwa dni później, kiedy skuszony zmianą obsadową zajrzałem do Teatru Polskiego, było już zupełnie inaczej. Tak jakby spektakl obsługiwała zupełnie inna grupa akustyków. Nagle zaczęły się piętrzyć problemy. Siadały mikroporty: Mazurkiewicza, Żorżety i innych. Szczególnie boleśnie dało się to odczuć w ansamblach, gdy jeden z aktorów mógł opierać się wyłącznie na swoim głosie, a pozostali zagłuszali go wsparci nagłośnieniem... Mało tego, akustycy niemal za każdym razem, gdy ktoś zaczynał śpiewać, byli spóźnieni z ustawieniem, skutkiem czego najpierw mieliśmy kilka sekund normalnych, by po chwili nagle głosy stawały się znacznie donośniejsze. Efekt był zadziwiający - i trwało tak - niestety do samego końca. To może trochę smutno brzmi, ale podczas premiery wyglądało na to, jakby tam pracowali profesjonalni akustycy, a później...

Reżyseria... W jednym z wywiadów Krzysztof Jasiński powiedział, że reżyser nigdy się nie starzeje. Patrząc na "Żołnierza królowej Madagaskaru" mam poważne wątpliwości co do słuszności tego stwierdzenia. Z podziwu godną regularnością spod ręki reżysera powstają w Polskim spektakle, o których wolałbym zapomnieć. "Zemsta", "Wesele", teraz "Żołnierz...". A przecież ten ostatni to jest tekst, na wystawienie którego Warszawa (i nie tylko) naprawdę czekała. Okres międzywojenny, jego fascynujące rozpasanie przykryte płaszczykiem konwenansów, wciąż zachwycają. Publiczność chce się bawić, marzy, by wróciły te prawdziwe kabarety, wielkie bale, kankany, nieziemskie toalety i fryzury. Tego wszystkiego w spektaklu Jasińskiego nie ma. Jest za to przaśnie, wręcz biednie. Ogromna, obrotowa scena - i nic na niej prawie nie ma. Te kilka przepierzeń, drobne sprzęty, jeden fortepian przesuwający się w czterech kierunkach z szybkością zgasłej wieki temu gwiazdy... Gdzie te zapowiadane kabarety, strusie pióra, wachlarze? Toć nawet w filmie z 1958 r. czuć rozmach, nawet jeśli brakowało pieniędzy. A w Polskim? Rachityczne dekoracje (te tandetne boazerie w mieszkaniu Mąckich, przypadkowe, zupełnie niewiadomego przeznaczenia rupiecie "garderobiane", do znudzenia powtarzane zjeżdżające na sznurkach talerze czy afrykańskie pajacyki) - nie tego się człowiek spodziewa idąc na wodewil taki jak ten. Sam reżyser w filmikach zapowiadających premierę opowiadał o tym, że aby się porwać na tę śpiewogrę, na którą przecież waliły kiedyś tłumy, potrzeba prawdziwych armat, że trzeba "Żołnierza..." odświeżyć. Niewiele tu świeżości w scenografii czy kostiumach - sam kurz - i to taki, spod którego wydostać się nie sposób. Pomysły inscenizacyjne trącą średniowieczem - te kilka czerstwych sucharów, znaczy się "dowcipów" o Radomiu i obecnej sytuacji w kraju - to jest poziom kabareciarza, który od pięćdziesięciu lat opowiada ten sam dowcip w podrzędnej knajpie, nie widząc nawet, że nikt nie zwraca na niego uwagi. Koszmarny pomysł, by aktorzy niemal każde wypowiadane zdanie kierowali bezpośrednio w stronę publiczności (jeszcze na dodatek mając mikroporty), czy naprawdę żeby coś powiedzieć, trzeba za każdym razem kłusować na skraj sceny? Kiepsko połączone sekwencje choreograficzne i dramatyczne (zresztą dwa tańce wypadły z programu po premierze, bo dwa dni później już ich zdaje się nie było). Bardzo zły pomysł na uwspółcześnienie zachowania Kazia (to przekonanie, że wystarczy kilka tandetnie wulgarnych ruchów, by publika oszalała ze szczęścia - jest po prostu szokujące). Działa, bo - zwłaszcza starsza widownia - nie tego się spodziewała, ale artystycznie to jest nie do kupienia. Nie było pomysłu na Grzegorza - wariacja na temat kostiumu la "Pożar w burdelu" to jest droga na skróty, niczym nie jest zresztą uzasadniona, patrząc na to, co dzieje się na scenie. Reżyser zresztą w ogóle chyba nie zauważył, że kostiumy i scenografia, ogólnie zresztą - cała strona wizualna - kuleje. Wystarczy przypomnieć sobie ostatnią scenę z filmowego "Żołnierza", a potem popatrzeć na to, co dzieje się na scenie, żeby zasnąć z nudów. Gdzie jest wielki finał? Błędów jest zresztą znacznie więcej, zaczynają się już na etapie obsadowej. Reżyser najwyraźniej nie wie, że Kamilla, gwiazda rewii, samym swoim pojawieniem się powinna podnieść widzom ciśnienie. Ona winna olśniewać, zachwycać, pociągać, uwodzić. Joanna Pocica i Marta Wiejak tak bardzo skupiają się na śpiewie, że brakuje im zwyczajnie czasu na budowanie postaci. Kamillę grać może tylko ktoś, kto ma naturalną charyzmę, kto śpiewając nie boi się absolutnie niczego. To powinna być kobieta nieco od obu aktorek starsza, bardziej świadoma swego seksapilu, taka, która hipnotyzować będzie mężczyzn nastoletnich i tych, którzy mają lat -naście plus kilkudziesięcioletni staż. Kobieta, której inne panie będą zazdrościć wszystkiego (będą się do niej uśmiechać, ale w duchu życzyć, żeby wyłysiała i straciła wszystkie zęby, bo ona ma wszystko: urodę, talent, a świat pada jej do stóp). Jest w zespole Teatru Polskiego idealna kandydatka do roli Kamilli - Izabella Bukowska-Chądzyńska. Z niewiadomych powodów reżyser wybrał dla niej rolę Żorżety, która najpierw fika nogami w tańcu, a później staje się pokojówką, matką... Jest fantastyczna (bo z jej umiejętnościami można zagrać choćby krzesło, a i tak widz zauważy), nawet gdy każe się jej udawać szpiega z krainy Deszczowców, ale jej miejsce jest jednak na fortepianie. Cóż...

Skoro zacząłem już mówić o aktorach, to czas wreszcie na kilka miłych słów. Napisałem we wstępie, że to jest dobrze zagrany zły spektakl. Tak... aktorzy robią, co tylko mogą, żeby było dobrze. Tylko ich umiejętności ratują tę słabiutko wystawioną farsę. Szymon Kuśmider - cudny. Kawał głosu, do tego rysuje tego Cabińskiego grubą kreską - i wygrywa. Dużo tam do zagrania nie ma, ale się go pamięta. Gdyby nie jarmarczny kostium, byłby żywcem przeniesiony z teatru rewiowego okresu międzywojennego. W maleńkim epizodzie zapada w pamięć Wojciech Czerwiński, który bawi się tekstem i daje radość (czego już nie można powiedzieć o Adamie Biedrzyckim, również grającym Kapciuchowskiego). Przyzwoicie gra Zbigniew Zamachowski, choć nie wychodzi poza swoją strefę bezpieczeństwa wyznaczaną warunkami fizycznymi. Dobrze śpiewa Krzysztof Kwiatkowski, zmuszony niestety do niemiłosiernego szarżowania, które odbiera mu możliwość zbudowania postaci z krwi i kości. Pomysł na jego niektóre "ruchy (zapewne ilustrujące "Życie seksualne dzikich") dowodzi, że ktoś, kto to wymyślił albo nie zauważył, że przez lata znaleźliśmy mniej toporne teatralne sztuczki albo uważa, że widz jest tak głupi, że bardziej starać się nie trzeba. W tym wszystkim trochę szkoda aktora... Wspaniały jest Piotr Bajtlik, jakby żywcem przeniesiony z epoki. Ten to potrafi się odnaleźć w kostiumie! Na dodatek obłędnie śpiewa a w głosie ma coś takiego, że każde słowo staje się całą opowieścią. Chciałoby się go w tym spektaklu więcej. Niestety, nie daje rady Adrian Brząkała, który szarżuje i widać, że nie jest to dla niego komfortowa sytuacja.

Niepodzielnie rządzi sceną Joanna Trzepiecińska. Jej akurat charyzmy nie brakuje nawet przez sekundę. Za każdym razem, kiedy Mącka pojawia się na scenie, człowiek mówi sobie w duchu: wreszcie znów trochę słońca! Aktorka nie boi się farsowego grania, rysuje swoją bohaterkę grubą kreską, ale kolorując ją nie wyjeżdża poza kontury, przez co widać w tym wielką klasę. Wciąż prześmiesznie, leciutko, farsowo, ale naprawdę pięknie! Świetnie partneruje jej Lidia Sadowa, która podczas premierowego spektaklu dała się zapamiętać głównie ze swojego tańca, by dwa dni później udowodnić dobitnie, że słucha swoich scenicznych partnerów i reaguje dokładnie tak, jak powinna i w tych momentach, w których to jest wskazane, żeby dialog miał rytm i styl. Na swoim miejscu jest też Ewa Makomaska, Tak jak pozostałe panie, nie ma szczęścia do kostiumu, potrafi jednak głosem i mimiką oddać zabawny konstrukt osobowości Lemięckiej. Wreszcie na słowa uznania zasługuje Izabella Bukowska-Chądzyńska - przypomnę: obsadzona nie w tej roli, którą tu grać powinna. Aktorka wychodzi wszakże z założenia, że pokazać, że się umie grać, można w każdej sytuacji i wychodzi z "Żołnierza..." obronną ręką. Ma znakomity moment, gdy jako teatralna matka Kamilli zasiada do uczty. Co też ona wyprawia przy tym stole! I gdy już widzowie przestają dostrzegać, że tam z przodu sceny ktoś się kotłuje, bo liczy się tylko ona, to ktoś gasi jej bardzo "mądrze" światło, żebyśmy jej przypadkiem za bardzo jednak nie widzieli... Brak słów!

Grające na zmianę Kamillę: Joanna Pocica i Marta Wiejak nie budują postaci gwiazdy rewii, a raczej subretki, która się pod nią podszywa. Brakuje pewności siebie godnej diwy, nie pojawia się blask w szczegółach. Obie śpiewają w miarę przyzwoicie, choć tak dalece skupiają się na osiągnięciu ustalonego brzmienia, że tracą oddech i wykończenia fraz w ich wykonaniu nie są już takie, jak powinny.

Czas kończyć, choć można byłoby jeszcze sporo napisać. Choćby o tym, że reżyser w jednym z wywiadów zapowiadających premierę powiedział, że nie da się już zagrać tak jak kiedyś tego "Żołnierza...". Tak sobie myślę, że da się, zwłaszcza przy takim zespole. Jeśli reżyser mówi, że się nie da, to znak, że on tego nie potrafi osiągnąć, a to jednak różnica. W teatrze wszystko jest możliwe. I nawet jeśli coś okaże się tylko obsypaną brokatem imitacją, może robić dobre wrażenie. Tutaj tego pomysłu po prostu zabrakło. Wodewil może mieć różne oblicza, nawet mając pióra wetknięte w kuper można stworzyć coś zaskakująco artystycznego. "Żołnierz królowej Madagaskaru" wygląda tanio - niestety. Nie ratuje niczego króciutki kankan (z - umówmy się - taką sobie choreografią Agnieszki Brańskiej; nikt nie wymaga, żeby tam się pojawiały pełne szpagaty na stojąco, ale naprawdę: kółeczko w rytm muzyki wygląda jednak komicznie), sympatycznie opracowana przez Krzysztofa Herdzina muzyka i kilkoro świetnych artystów. Zabrakło formy dla tego spektaklu. Pozostawiam bez odpowiedzi pytanie, co jest gorsze: fakt, że sporo widzów jednak świetnie się na tym "Żołnierzu królowej Madagaskaru" bawi czy to, że reżyser, który przysypuje spektakl toną dławiącego kurzu, za dwa lata znów pewnie dostanie kolejny spektakl do "odświeżenia"?

P.S. Tytuł recenzji zaczerpnięty ze słów Cabińskiego!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji