Artykuły

Żar i łzy

"Edith i Marlene" w reż. Andrzeja Ozgi w Teatrze Dramatycznym w Elblągu. Pisze Marek Kopyla w Tygodniu w Elblągu.

Ten spektakl Teatru Dramatycznego był przygotowywany z myślą o konkretnej aktorce. Ona sama jeszcze kilka lat temu próbowała opowiedzieć historię Edith Piaf inaczej, po swojemu, koncentrując się na świecie wewnętrznym francuskiej artystki. Zaraziła tym pomysłem całą grupę ludzi związanych z teatrem. Przyznaję bez skruchy, że też dałem się w to wciągnąć. Powstały projekty graficzne, program, podjęła próby z ówczesną aktorką naszego teatru, Kamilą Calińską, włożyły sporo pracy i odbyło się nawet coś na kształt premiery. W końcu projekt z różnych względów upadł.

Teraz miało być inaczej. Niestety pech sprawił, że Jolanta Tadla, bo o niej mowa, na dwa tygodnie przed premierą doznała kontuzji wykluczającej ją na razie z udziału w tym przedstawieniu. Gorzka to dla niej piguła, bo przecież właśnie postać Edith Piaf, zdaje się być jej rolą aktorskiego życia, i zawsze o zagraniu Piaf marzyła.

W nie lada opresji znaleźli się nagle realizatorzy tego przedstawienia, dyrektor i zespół Teatru Dramatycznego. Zwłaszcza, że aby wykreować na scenie postać paryskiego wróbelka, trzeba posiadać nie tylko odpowiedni warsztat aktorski i wokalny, ale też szczególne predyspozycje psychofizyczne. To coś, czego Tadla ma akurat może i w nadmiarze, a niewiele aktorek posiada.

Uratowała wszystko aktorka Teatru Starego w Krakowie, Beata Paluch. W dwa tygodnie przygotowała rolę tworząc na elbląskiej scenie postać Piaf bardzo wysokiego lotu. Piękną, wyrazistą, pięknie i przejmująco śpiewającą i co najważniejsze, dość przekonującą.

l tak oto u schyłku byle jakiej i zimnej pseudowiosny, teatr elbląski staje się miejscem wyjątkowo gorącym, śmiem twierdzić, że tak wysokiej temperatury emocji, jakie wyzwalane są w widzach podczas tego przedstawienia od lat na małej scenie nie było. Nie bez kozery dyrektor teatru, Mirosław Siedler przed premierą prasową rozdawał wszystkim wchodzącym chusteczki. Nie było w tym przesady, okazały się potrzebne. Co jakiś czas bowiem najtwardszych skurcz chwyta za gardło a "oczy się pocą". Dzieje się tak zarówno za sprawą historii niezwykłej, z pozoru niemożliwej, przyjaźni Edith Piaf (gościnnie Beata Paluch) i Marlene Dietrich (Beata Olga Kowalska, też gościnnie) jak i nieśmiertelnych pieśni obu artystek. Kończą one z reguły każdy opowiadany wątek i stają się jego emocjonalnym apogeum. Mało kto bowiem jest w stanie wytrzymać bez głębokiego poruszenia, gdy pointą tragicznego zdarzenia staje się modlitwa do samego Boga o jeszcze jeden dzień ("Mon Dieu"). A kiedy w katastrofie lotniczej ginie Marcel. Mistrz Świata w boksie, największa miłość Piaf i śpiewa ona - do dziś najpiękniejszą pieśń świata - "Hymn miłości" pękają najtwardsi.

Podobnie jest po jej ostatniej pieśni kończącej nie tylko burzliwy romans śmiertelnie chorej artystki z młodziutkim fryzjerem Theo Satrapo (Marcin Tomasik), z którego na siłę chciała zrobić gwiazdę śpiewając z nim wspólnie, wbrew całemu światu, w Olimpii.

Ta pieśń była jedną z dwóch ostatnich (obok "Mon Credo"). Także w życiu Edith Piaf. "Nie żałuję niczego" ("Non Je Ne Regrette Rien") - na te jej ostatnie słowa Marlena Dietrich odpowiada pytaniem "Gdzie są chłopcy z tamtych lat?"

"Edith i Marlene" jest przedstawieniem dość długim, jednak widz zupełnie tego nie odczuwa. Świetny scenariusz Evy Pataki, bardzo dobra reżyseria Andrzeja Ozgi i aktorzy sprawiają, ze jest to spektakl gęsty, zwarty i jednocześnie niezwykle dynamiczny.

Postać Marleny Dietrich kreuje Beata Olga Kowalska. To piękna, zgrabna kobieta obdarzona owym czymś nieuchwytnym, co uwydatnia jej osobowość na scenie. Może jest to specyficzny półuśmiech jaki dość często się pojawia... Do tego pani Beata ma głos i potrafi się nim doskonale posługiwać. Są na to dowody nawet rzeczowe, bo za takie uznać trzeba przecież nagrodę na Festiwalu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu. Postać Marlene w jej wydaniu jest bardzo wyrazista, chwilami nawet ciepła (przyzwyczailiśmy się do wizerunku tej legendy kina, bardzo chłodnej i zdystansowanej), a gdy śpiewa, nie próbuje owej gwiazdy naśladować. Robi to po swojemu i do tego bardzo pięknie.

Nie będę opowiadał szczegółów opowiadanej na scenie historii, nie ma to najmniejszego sensu, a przeczytać ją można kupując program teatralny. To trzeba po prostu zobaczyć i przeżyć samemu, zwłaszcza, że jest to przedstawienie z dużą przyszłością. Przecież nie jest tajemnicą, że Beata Paluch podpisała kontrakt na sześć spektakli. Już dziś bardzo wielu urzeczonych urodą tego przedstawienia pyta, a co będzie kiedy na scenę w roli Piaf wyjdzie Tadla?

Będzie się zatem działo, szczególnie, że Beata Paluch w roli Piaf okazała się znakomita i może ulegnie prośbom widzów aby jesienią jeszcze u nas zagrać. Przypuszczam też, że przedstawienie pokazane zostanie na festiwalach krajowych, na których podobnie jak "Cafe Sax" w Warszawie nazbiera nagród. Mam też nadzieję, ze pojedzie do Francji, a przynajmniej tak by mi się marzyło.

Do Merlene i Piaf jeszcze powrócę jesienią, bo wtedy spektakl będzie miał jakby swoją koleina premierę, której też nie mogę się doczekać. Na razie bardzo chciałbym go powtórnie przeżyć w tej obsadzie w jakiej miał premierę. Bo to właśnie jest taki teatr, do jakiego wciąż chce się powracać.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji