Artykuły

Kobiety na skraju wypalenia

"Deadline" Macieja Łubieńskiego w reż. Agaty Biziuk w Teatrze WARSawy. Pisze Marta Żelazowska w portalu Teatrologia.info.

"Deadline" oznacza ostateczny, nieprzekraczalny termin wykonania zadania. Do języka korporacyjnego sformułowanie przeniknęło z żargonu amerykańskich dziennikarzy. Zaczęto posługiwać się nim w latach dwudziestych ubiegłego wieku, najprawdopodobniej nawiązując do pierwotnego znaczenia - linia śmierci (ang. dead line). W 1864 roku w obozie jenieckim w Andersonville określano tak obszar między płotem wyznaczającym miejsce przebywania więźniów (konfederaci więzili tam federalnych żołnierzy), a okalającą go w odległości pięciu metrów palisadą. Przekroczenie tej linii groziło zastrzeleniem przez strażnika.

Tytuł spektaklu nawiązuje do utartego wizerunku korporacji kojarzonej z pracą pod presją czasu, w stresie i negatywnej atmosferze. Firmy - potwora, przeżuwającego i wypluwającego ludzi. Wysysającego z nich wszystko, co najlepsze, pozostawiającego jedynie pustą skorupę, a następnie sięgającego po kolejną ofiarę. Proces ten nie ma końca. Korpo zapewnia wysokie wynagrodzenia, a ludzie potrzebują pieniędzy i stabilizacji zawodowej. Płacą za to wysoką cenę.

Ewa (Monika Babula) przyjechała do dużego miasta z Podkarpacia. Nie miała nic. Etat w korporacji okazał się spełnieniem marzeń, bowiem zapewniał byt. Poza wysokim wynagrodzeniem kobieta otrzymywała liczne benefity (pakiet medyczny, karnet na siłownię, służbowy telefon, komputer, samochód). Firma dała jej nawet faceta i dziecko (skutek upojnej nocy spędzonej z kolegą z pracy podczas wyjazdu integracyjnego), a co najważniejsze zapewniła awans społeczny. Dlatego bohaterka jak mantrę powtarza, że kocha swoje miejsce pracy i wszystko mu zawdzięcza. Darii (Hanna Konarowska) pracę w zarządzie przedsiębiorstwa załatwił ojciec (jego kolega był tam dyrektorem). Pati (Agnieszka Przepiórska) do korpo przyciągnęły niewielkie wymagania rekrutacyjne - wystarczała znajomość języka angielskiego.

System "wchłonął" kobiety bardzo szybko. Stały się korposzczurami walczącymi o awans i pozycję. Koszą konkurencję, używając metod nie zawsze uczciwych. Zwalniają bez mrugnięcia okiem. Knują i manipulują. Żyją w napięciu, w ciągłym strachu przed "wygryzieniem" ze stanowiska. Pracują więc ponad normę. Nie chodzą na urlopy, zwolnienia (Ewa pracowała przez całą ciążę), nie powiększają rodziny (Pati boi się urodzić dziecko). W takich warunkach trudno budować relacje interpersonalne nie tylko w firmie, ale i w życiu prywatnym.

Daria wyszła za swojego szefa, teraz obawia się, że młodsza i ładniejsza podwładna może jej go odbić. Pati rozwodziła się dwukrotnie, zamiast dziecka woli mieć psa. Związek Ewy także nie wytrzymał "próby pracy". Samotnie hoduje syna. By dziecko wychować, trzeba mu poświęcić czas, zajmować się nim - ona czasu nie ma. Boi się, że Piotruś godzinami siedzi przed komputerem, grając z pedofilami. Co ma zrobić? Musi pracować, by utrzymać siebie i dziecko.

Zestresowane, wyczerpane, wypalone, "martwe", choć obecne, około czterdziestoletnie bohaterki spotykają się w Centrum Odnowy. Przyjechały tu, by odzyskać spokój i równowagę. Sprzyja temu scenografia Pawła Brajczewskiego, która jest połączeniem spa i sali gimnastycznej. Podłogę pokrywają regularnie ułożone kwadraty maty amortyzującej, z tyłu sceny ustawione są trzy czerwone leżaki ogrodowe oraz błękitne kroplówki na statywach. Ewa, Daria i Pati, ubrane w czarne stroje fitnessowe, przy dźwiękach relaksującej muzyki (Wiktor Stokowski) wykonują ćwiczenia fizyczne, umysłowe i oddechowe. Nad procesem oczyszczania czuwa słynny guru (w tej roli znakomity Wojciech Mann). Kobiety podłączają sobie wlew kroplowy, by przygotować się do spotkania z nim, lecz Mistrz wciąż obecny jest jedynie głosem. Jest jak Wielki Brat z telewizyjnego reality show - obserwuje, komentuje, wydaje polecenia. Zmusza bohaterki do refleksji nad dotychczasowym życiem.

Tekst Macieja Łubieńskiego (znanego szczerszej publiczności z kabaretu Pożar w burdelu) bazuje na stereotypach i negatywnym wizerunku dużych firm. Autor w sposób zjadliwy, dosadny, ordynarny tworzy ich karykaturę. Stawia tezę, że korpo to stan umysłu. By tam przetrwać, należy posiadać określone predyspozycje lub szybko nabyć je w praktyce. Uwewnętrznione normy zachowań przenikają zaś do życia pozazawodowego. "Deadline" można więc czytać globalnie jako krytykę współczesnego, zorientowanego na karierę i pieniądze, egocentrycznego człowieka.

Agata Biziuk zachowuje równowagę między prześmiewczością, a dramatyzmem postaci. Ucieka od komediowej maniery, aktorkom zdaje się to momentami sprawiać trudność, zwłaszcza gdy publiczność reaguje gromkim śmiechem. Babula, Konarowska, Przepiórska grają lekko, przekonująco, choć z odrobiną przesady. W ich interpretacji tekst przybiera formę monologu rozpisanego na trzy aktorki. Grają zwrócone w stronę widza, prawie nie nawiązują ze sobą kontaktu wzrokowego, nie słuchają się (czasem ich wypowiedzi nakładają się na siebie). Dzięki temu zabiegowi postrzegamy bohaterki przez pryzmat relacji społecznych. Rzuca się w oczy deficyt kompetencji interpersonalnych, zaskakujący brak otwartości na drugiego człowieka. Protagonistki przerażają siłą, niezależnością, wyemancypowaniem. To niezniszczalne kobiety-cyborgi, z atawistycznym uporem walczące o pozycję na rynku pracy. Nie mają wiele wspólnego z ciepłem domowego ogniska. Zrezygnowały z roli matek, żon, partnerek. Wykluczyły się z kobiecości. I co z tego mają?

"Deadline" jest nie tylko spektaklem rozrywkowym, przeznaczonym dla szerokiej publiczności wyśmiewającym specyfikę pracy w korpo. Biziuk skłania do re-definicji roli i wizerunku współczesnej kobiety. Poddaje refleksji wpływ systemu kapitalistycznego na życie człowieka.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji