Artykuły

Trudny do zniesienia miszmasz

"Niespodzianka" Pierre'a Sauvila w reż. Emiliana Kamińskiego w Teatrze Kamienica w Warszawie. Pisze Wiesław Kowalski w Teatrze dla Wszystkich.

Emilian Kamiński ma zwyczaj witania się ze swoją publicznością, zanim jeszcze rozpocznie się spektakl. Tak było też przed "Niespodzianką", która została przygotowana z okazji dziesięciu lat istnienia Teatru Kamienica. Na bodaj trzecim po premierze przedstawieniu Kamiński powiedział parę słów o historii tego teatru, wspomniał też autorów i realizatorów najnowszego dramatu, sypnął kilkoma anegdotami, zawsze przy okazji powołując się na któryś ze znanych autorytetów - tego dnia padło na Aleksandra Bardiniego, wreszcie zaśpiewał. Przy okazji wspomniał też o tym, czego nie znajdziemy na stronie internetowej teatru, a co zdaje się być jednak ważnym miernikiem jakości tekstu, który pada ze sceny, że sam przysposobił francuską komedię do naszych realiów i zamienił Paryż na Warszawę. Nie wiem co na takowe wątpliwej jakości inkrustacje powiedziałby sam Bardini, a wszyscy jeszcze pamiętamy jego wysublimowane poczucie humoru, bo dowcip tego dnia słał się gęsto, tyle że płaski, płytki, mało śmieszny i w swej aluzyjności raczej żałosny, bo do żadnego komentarza nieprowokujący

Ma pecha Emilian Kamiński, bo Pierre Sauvil nie po raz pierwszy pojawia się w polskim teatrze i to w tłumaczeniu Barbary Grzegorzewskiej (grano go choćby w warszawskim Kwadracie i katowickim Korezie). Ile zostało z tego tekstu na scenie w Kamienicy Bóg raczy wiedzieć, bo narracja jest wciąż rwana mało dowcipnymi nawiązaniami i cytatami muzycznymi, w czym zresztą Kamiński jako reżyser się lubuje, tyle że bez żadnego związku z prowadzoną akcją i niemal kryminalną intrygą. Wystarczy przypomnieć choćby "Trzecią młodość bociana", ale ten spektakl przynajmniej firmowany jest jego nazwiskiem.

Tak powierzchowne i naiwne majsterkowanie przy francuskiej komedii mści się na niej potwornie. Aktorzy walczą z tym jak mogą, ale ról na tak poszatkowanym materiale zbudować się nie da. Próba przetransponowania treści na realia warszawskie jest tutaj zupełnie nieudana, i to zarówno w sferze obyczajowej, politycznej, jak i teatralnej (niech wystarczy za przykład wspomnienie w jednym z monologów o aktorze dyndającym przyrodzeniem, i to całkiem okazałym, na proscenium) . Bo jak się okazuje i takie ambicje miał Kamiński, przenosząc małżeńskie perypetie rozwodzącej się pary na nasz rodzimy grunt. O ile Sambor Czarnota (Filip Maślanka) i Joanna Liszowska (Katarzyna Maślanka-Krassowska) jakoś się jeszcze w tym całym karykaturalnym miszmaszu próbują odnaleźć, choć z najlepszym skutkiem czyni to w roli sąsiada - emeryta Krzysztof Kiersznowski (Waldemar Szarak), to Małgorzata Sadowska i Krystian Kukułka (Bożydar Satanowski) oddają swoje role walkowerem. Szczególnie współczułem tej pierwszej, której przyszło zagrać Janinę Kapustę, czyli idiotkę do kwadratu, rzekomo z Pragi, tekstem złożonym z najbardziej prymitywnych zapożyczeń i błędów językowych, będącym trudnym do strawienia "volapükiem". Z Kukułką było jeszcze gorzej, bo jako aktywista - żółtodziób, pod sztandarem idei socjalistycznych, szarżuje niemiłosiernie, do tego nie wiadomo dlaczego przez cały spektakl krzyczy i susami pokonuje scenę. Właściwie wiadomo, to ma być zapewne demonstracja jego mocno fanatycznych zapędów.

Nie bez kozery przytaczam w nawiasie nazwiska bohaterów, bo one też są egzemplifikacją poziomu wszystkich warszawskich ingrediencji, których mamy tu ponad miarę i przez to burzących jakiekolwiek próby budowania dramaturgii tego pozbawionego smaku i wdzięku spektaklu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji