Artykuły

Szalona dwunasta noc

To jest przedstawienie jak szwajcarski zegarek: wszystko w nim do siebie pasuje, działa bez zarzutu, budzi podziw akuratnością i zharmonizowaniem elementów. Nieczęsto to można powiedzieć o przedstawieniach w teatrach warszawskich, osobliwie szekspirowskich.

Szekspir służy ostatnimi czasy do popisów pomysłowości reżyserskiej, niewiele mających wspólnego z wystawianymi dramatami. A w najlepszym wypadku do wykazywania, że bez natrętnego uwspółcześniania za pomocą kostiumu i innych zewnętrznych zabiegów (przenoszenie scenerii w dzisiejsze warunki na przykład) w ogóle takiego Szekspira nie da się "uratować".

Zgoła inaczej do Szekspira podchodzi Andrzej Wiśniewski, reżyser brytyjski, choć z Warszawy, po dwudziestu kilku latach z sukcesem spędzonych w Albionie debiutujący właśnie na scenie Teatru na Woli "Wieczorem Trzech Króli" Dla niego Szekspir nie jest, oczywiście, kapliczką albo nienaruszalnym skarbczykiem muzealnych rozwiązań. Nic z tych rzeczy. W Szekspirze poszukuje i - co ważniejsze - odnajduje nieustannie żywe, inspirujące motywy. Aby je unaocznić nie posiłkuje się adaptowaniem jego dramatów na modłę współczesnych scenariuszy filmowych, ale poszukuje żywej formy teatralnej, która uniesie współczesne treści, bez uszczerbku dla sensu i przemyślanej architektury dzieła. Tak jest właśnie z "Wieczorem Trzech Króli", jedną z najbardziej żywiołowych komedii Szekspira, łączącą bezinteresowną zabawę z głębszą refleksją nad ludzką kondycją, radość z przymieszką smutku, opowieść o zwycięskiej miłości z obrazem miłości wzgardzonej, zbrukanej nieco tęsknotą za niezasłużoną karierą. Miesza się w niej błazeństwo z liryzmem, nieco dwuznaczna namiętność z nieomylnym głosem natury. Miłość to szaleństwo, które czyni nas błaznami, zdaje się mówić i okazywać na scenie reżyser, ale - dodaje też - potrafi ono uczynić nas szczęściarzami, wygrywającymi swój jedyny los. Aby tego dowieść przebierankową komedię Szekspira, w której główna bohaterka skrywa swoje rzeczywiste pochodzenie i płeć, wodząc na pokuszenie swymi wdziękami i kobietę i mężczyznę jednocześnie, przemienił reżyser w szaloną dwunastą noc wenecką, czyli właśnie pierwszą noc karnawału, wieczór Trzech Króli, kiedy wszystko może się zdarzyć. Stworzył rzeczywistość teatralną, utkaną z tradycji weneckiego karnawału, dell'artowskiej błazenady i baśni o pogubionych kochankach. Stąd więcej tu przebieranek niż u Szekspira (w karnawałowym szaleństwie każdy udaje kogoś innego), ale z ducha Szekspira wywiedzionych.

Aktorzy grają po kilka ról, najwięcej błazen, postać w inscenizacji kluczowa, przybierający również szaty Kapitana, Antonia, Fabiana i Księdza. Marcin Kocela wywiązuje się z tych zadań brawurowo, podobnie jak Cynthia Kaszyńska, która gra niedostępną zrazu, a potem zadurzoną Olivię i zarazem głupkowatego Pana Andrzeja Chudogębę, czy Kamil Wróblewski, występujący w trzech rolach jako rozkochany, acz niestały w uczuciach Orsino, sprytna Marysia i Strażnik. Joanna Szurmiej gra wprawdzie tylko Violę,ale pamiętajmy, że Viola długo udaje chłopca, a więc i ona musi wcielać się w dwie postaci. Jedynie Marcin Chochlew jako Sebastian występuje w jednym wcieleniu. Młodzi aktorzy poddali się poetyce spektaklu obmyślonej w szczegółach przez Wiśniewskiego z pomocą wyobraźni scenografa Pawła Dobrzyckiego, który zbudował bajeczne tło akcji, doskonałą maszynerię, regulującą wejścia i wyjścia postaci i zaproponował mieniące się kolorami kostiumy, niekiedy ustępujące przed bielą karnawałowo-dell'artowskich przebrań całej trupy przemykającej po scenie na szczudłach, a także z pomocą doskonale z tym wszystkim zespolonej muzyki Bolesława Rawskiego. Ale to nie koniec satysfakcji, jakie daje ten spektakl. Oprócz rzadko widywanej, tak wytrenowanej zespołowości wykonania przedstawienie przynosi dwie świetne kreacje aktorów doświadczonych, towarzyszących utalentowanej młodzieży.

Michał Breintenwald wyraziście gra wydrwionego Malvolia, chyba nie przypadkiem nawiązując interpretacją do niezapomnianego Kazimierza Kurnakowicza. Jego bohater, chodzące mizantropiczne nieszczęście, potem zaś rozkochany cymbał, wreszcie zgnębiony i ukarany marzyciel, budzi na równi śmiech i współczucie.

Dopracowaną w każdym calu rolę dał Lech Łotocki jako żywiołowy Pan Tobiasz Czkawka, nieposkromiony pijanica i wydrwigrosz, obwieś nad obwiesie, a przy tym ktoś, kto potrafi bawić się aż do zatracenia. Gra może aż "za dobrze", ujawniając siłą rzeczy dystans warsztatowy w stosunku do młodych wykonawców. Może to tylko jednak uskrzydlać młodzież.

Myślę zresztą, że to przedstawienie powinno rosnąć, jak dobrze zagniecione ciasto, nabierając tempa i wigoru, jeszcze bardziej zyskując na spoistości i technicznej sprawności. Im bardziej urośnie, tym zabawniej będą brzmiały podczas przerwy ciskane gromy w teatralnym foyer przez błazna Feste, tym razem przebranego za Księdza Topasa, rozprawiającego się z zaprzaństwem teatrów...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji