Pułapki miłości, złuda wolności
"Motyle są wolne" Leonarda Gershe'a w reż. Zbigniewa Lesienia w Teatr Dramatycznym w Białymstoku. Pisze Monika Żmijewska w Gazecie Wyborczej - Białystok.
On chce uciec od nadopiekuńczej matki i mieć własne cztery ściany. Ona wchodzi w jego życie jak burza... dosłownie przez ścianę. Oto jeden dzień i życie jak w pigułce: radość, nagłe uczucie i utrata złudzeń. W Teatrze Dramatycznym - "Motyle są wolne" - amerykańska sztuka z lat 70. o rzeczach, którym upływ czasu nie zaszkodził. Do zobaczenia w niedzielę (2.06) o godz. 20.
Czasy dawne, miejsce dalekie (Nowy Jork), klimat trochę retro, ale clou w sumie uniwersalne. Sztuka Leonarda Gershe to historia wkraczania w cudze życie, a właściwie wjeżdżania jak czołg, historia nagłych emocji, które spadają na człowieka i wszystko zmieniają w jednej chwili, wreszcie historia przekraczania granic i barier przez osobę niepełnosprawną, chcącej się wyrwać spod kurateli nadopiekuńczej matki. Która skądinąd chce dobrze, ale w swej matczynej miłości tak naprawdę bardziej niszczy niż pomaga.
Konwersacje i wpadki
Oto Don: młodzieniec uśmiechnięty i pogodny, brzdąka na gitarze, krząta się po domu. Dzwoni telefon, standardowa rozmowa z rodzicielką. Głośna muzyka zza ściany, Don krzyczy, by ściszyć, wbiega lokatorka...
Oto Jill, płocha i zabawna, infantylna i głośna, ale lotna puenta też jej się zdarzy. Początkowo troszkę najeżeni, potem już swobodnie, konwersują w najlepsze, bo choć zdają się być z dwóch różnych światów, jakoś dobrze się im rozmawia. On chce grać i tak zarabiać na życie, ona też chce grać - w teatrze, właśnie przymierza się do jakiejś tam rólki. I nagle zaskoczenie, tak dla Jill, jak i niektórych widzów, choć wyjaśnia też nadopiekuńczość matki: Don jest niewidomy.
Nie jest to spoiler, sprawa wyjaśnia się już w pierwszych kilku minutach, ale zmienia od razu temperaturę spektaklu i odwraca role. Jill jest skonsternowana, językowe wpadki zdarzają się jej jeszcze częściej i uosabia chyba wszystkich tych, którzy tak bardzo starają się użyć innego języka, że wpadają wręcz w obsesję karykaturalnej poprawności. I pilnują się bardzo, by niewidomemu nie powiedzieć np. "Do widzenia". Don z tych prób autocenzury Jill się śmieje, bawią go teksty w stylu "niech pan się odwróci, i niech pan nie patrzy!". I tak ustawia rozmowę, by Jill śmiała się razem z nim: "wkurza mnie, że nie ma pism erotycznych w języku Braille'a".
Gdy Jill w końcu poczuje się pewniej, na powrót staje się sobą: dziewczyną, która bierze wszystko to, na co ma ochotę, korzysta z życia, łapie chwilę. A Don się temu z radością poddaje, bo wreszcie, we własnych czterech ścianach (niedawno wyprowadził się do matki) właśnie na korzystanie z życia ma ochotę. Szybko lądują razem w łóżku, potem rozmawiają, piknikują na podłodze...
Sielanka trwa, póki nie wkroczy w nią matka Dona, która przybywa na inspekcję, w końcu on całkiem niedawno wyrwał się z domu, na pewno sobie nie radzi Dalej już wiadomo: matka z Jill sobie docinają, w końcu są z dwóch stron barykady, matka widząc co się dzieje, chce zabrać syna do domu.
Ale później akcja nieoczekiwanie zmienia kierunek, parę niespodzianek - tak w fabule, jak i w charakterach bohaterów - widzów zaskoczy. I to plus spektaklu w reż. Zbigniewa Lesienia: niezrozumiałe decyzje, nagłe zmiany frontu, popychają spektakl w stronę niespodziewaną.
Przedstawienie początkowo rozwija się bardzo topornie i topornie jest grane. Później jest już lepiej, jakby koleiny spektaklu zostały naoliwione, a wszystkie trybiki wskoczyły tam gdzie trzeba. I przedstawienie sprawiające początkowo wrażenie wydmuszki, pustej komedii romantycznej, zaczyna mieć pewien ciężar.
Pójście na łatwiznę
Nieźle obsadzone są postaci spektaklu.
Dawid Malec daje Donowi wszystko to, co potrzeba: pogodę ducha, wrażliwość, naturalność i - co w przypadku tej roli - trafne choreograficzne rozegranie tej postaci. Gra ciałem, mimiką, ma w sobie pewien rodzaj godności i szarmancki styl bycia, w przypadku tej postaci bardzo istotny.
Jill - sprawiające wrażenie infantylnego dziewczęcia, w rzeczywistości nosi w sobie pewne pęknięcie, przykrywane chichotem, irytującą początkowo krzykliwością. Tę niejednoznaczność ciekawie wygrywa pełna wdzięku Urszula Schmidt, dobrze ilustrując pragnienie swojej bohaterki, przełożone na tytuł spektaklu: "Pragnę być jak motyle, które są wolne". I dokładnie tak postępuje, przysiadając tu i tam tylko na chwilę.
Wreszcie Jolanta Skorochodzka w roli matki Dona - pani Baker. Zdeterminowana w walce o ochronę syna przed światem, chcąca dobrze, postępująca źle - wszystko to daje możność odmalowania na scenie całej palety zachowań i uczuć. I aktorka w sumie sobie z tym radzi, najlepiej w drugiej części spektaklu, gdy po konfrontacji z Jill, jej bohaterka rozumie w końcu, że jeszcze moment, a straci syna. Musi postąpić wręcz wbrew sobie. I musi Dona w końcu zrozumieć.
Na scenie obok tej trójki pojawia się jeszcze Michał Kamiński w roli antypatycznego Ralpha, którego wręcz ugroteskowił: miną, tekstem, gestem.
Sporo w spektakli emocji: od lekkich żartów, po kłótnie Dona z matką, czy Dona z Jill, której chęć ucieczki szybko rozszyfrowuje. I mówi: "jesteś emocjonalnie niedorozwinięta, boisz się zakochać, nie dorosłaś do odpowiedzialności. To prawdziwe kalectwo".
Paradoksalnie, to właśnie Don, choć niepełnosprawny, lepiej sobie radzi z rzeczywistością niż Jill. I podważa filozofię Jill: bycie motylem to jednak życiowe pójście na łatwiznę. I złudna wolność.