Artykuły

Sztuka odkrywania kart

"Moskwin" w reż. Leny Frankiewicz z Wrocławskiego Teatru Lalek na VIII Festiwalu Teatru Dokumentalnego "Sopot non-fiction". Pisze Tomasz Domagała w Dzienniku Non Fiction na blogu Domagała Się Kultury.

Przyszedłem na spektakl Leny Frankiewicz "Moskwin" z Wrocławskiego Teatru Lalek bez żadnej wiedzy na jego temat. Nie czytałem zapowiedzi, informacji na stronie teatru, ani recenzji kolegów po fachu. Chciałem się skonfrontować z czystym teatrem, pozbawionym medialnego programowania. Nie wiedziałem więc, o czym jest przedstawienie, jaka przyświeca mu idea, kto jest jego bohaterem. Po wejściu na widownię okazało się, że tradycyjny podział na publiczność i scenę nie istnieje, a "pole gry" wyznaczone zostało na środku sali. Widzowie mogą zająć dowolne, stojące bądź siedzące, miejsce wokół. Mogą też się przemieszczać wokół pola gry, niczym satelity. Scenografię stanowi mieszkanie głównego bohatera, wystylizowane poprzez nagromadzenie sprzętów i gadżetów na radzieckie wnętrze charakterystyczne dla lat osiemdziesiątych XX. wieku. Tę delikatną czasową sugestię dyskretnie podkreślają cytaty z telewizyjnych rosyjskich bajek tamtego okresu: "Wilka i zająca" oraz "Kiwaczka". W tej przestrzeni pojawia się bohater (Tomasz Maśląkowski), któremu towarzyszy znajdująca się od początku w tej przestrzeni postać "nie z tego świata": ni to szamanka, ni to szmaciana żywa lalka, siedząca na podwyższeniu i wykonująca inspirowaną rosyjskimi kołysankami ludowymi muzykę (Barbara Wilińska).

Okazuje się, że bohater ma specyficzne hobby - trzyma w domu mnóstwo manekinów i lalek, z którymi prowadzi jakieś gry, odgrywając różne sceny, imitujące normalne życie z innymi osobami. Ze strzępów telefonicznej rozmowy dowiadujemy się, że jest naukowcem, choć do końca spektaklu nie zostanie sprecyzowane, w jakiej dziedzinie. Ze sceny z sąsiadką (słyszymy tylko jej głos), wyławiamy informację, że bohater mieszka w tym domu z rodzicami, których aktualnie w nim nie ma. Twórcy budują więc konsekwentnie postać Moskwina, stopniowo sącząc nam skrawki informacji, które zmierzają w kierunku przerażającego finałowego odkrycia. Oczywiście z biegiem czasu zaczynamy pojmować, że nasz bohater nie zachowuje się normalnie, wszystkie zaś jego czynności stają się coraz bardziej podejrzane. Dla mnie takim momentem granicznym była projekcja fragmentu "Wilka i zająca". Pomyślałem, że choć w bajce dobry zając zawsze ucieka przed złym wilkiem, w spektaklu Frankiewicz to niemożliwe. "Zające" stają się w pewnym momencie "wypchanymi" eksponatami w kolekcji Moskwina. Oczywiście rozwiązanie zagadki przynosi finał, w którym okazuje się, że bohaterem jest naukowiec, który "po godzinach", z wielkiej samotności, ale i pasji zgłębiania różnych okołośmiertnych rytuałów wykopuje z grobów małe dziewczynki, żeby z części ich ciał konstruować zmumifikowane lalki, które czyni swoimi współlokatorami. Historia ta zdarzyła się naprawdę w 2011 roku, w Niżnym Nowogrodzie, w samym sercu Rosji.

Taka konstrukcja spektaklu niezbyt jest fortunna, cała bowiem uwaga widza kieruje się na rozwiązanie zagadki: kim jest owa postać i o co w tym wszystkim chodzi. Rozum i logika zostają zaprzęgnięte do znalezienia rozwiązań fabularnej zagadki, nie pozwalając zupełnie skupić się na tym, co w teatrze najważniejsze: na metafizyczno-emocjonalnej warstwie spektaklu, którą twórcy - a jakże! - wymyślili i silnie ją próbują w przedstawieniu eksploatować (zderzenie transcendencji "szamanki" oraz rytuałów, dokonywanych przez Moskwina, rola snów itd.). Poprzez taką konstrukcję fabularną, wzmocnioną w braku komunikatywności poprzez dodatkowe, mylące tropy (np. lalki, które nie są zbudowane z części różnych ciał, ale jednorodne, do tego od początku sztuczne, więc znaczące tylko to, co znaczą) zabrana zostaje widzowi szansa na przeżycie wraz z bohaterem jego historii, nie mówiąc już o jakiejkolwiek empatii wobec niego, która w sytuacji, kiedy mówimy o zachowaniach ludzkich nie do obrony, musiałaby być wypracowana poprzez głęboką, przemyślaną i pełną emocji kreację aktorską Maśląkowskiego. Najbardziej frustrujące jest to, że wrocławski aktor ma takie doskonałe momenty, ale gdy widz nie wie, kim jest postać i o co jej chodzi - momenty scenicznej prawdy pozostają niezrozumiałe i najzwyczajniej w świecie nie działają. Do tego wyglądają fałszywie, a niekiedy wręcz śmiesznie!

Moja cierpliwość wyczerpała się po godzinie spektaklu. Miotając się w labiryncie niezrozumienia, sięgnąłem po najgorsze rozwiązanie, jakie może przyjść widzowi do głowy: stanąłem pod ścianą i wygooglowałem sobie, kim jest Moskwin. Było już jednak za późno. Zrozumiałem wreszcie, o co chodzi w fabularnych puzzlach, ale na empatię, przeżycie i oczyszczenie nie było już szansy. Maśląkowski dawno zagrał swoje najlepsze sceny. Pozostało mi tylko poczekać na finał, w którym twórcy wreszcie odkryli karty. Niestety, cała ich "narracyjna gra" bardzo mnie rozczarowała. Nie dość, że wcześniej ze złości podejrzałem im karty, to jeszcze od zawsze wiadomo, że samo odkrywanie kart nie wystarczy do wygrania partii. A szkoda, bo i partnerzy zacni, i karty całkiem dobre.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji