Artykuły

Małgorzata Walewska: Najlepsza jest Carmen z Polski

Genialna śpiewaczka i najpiękniejsza wizytówka Polski! -piszą pod jej zdjęciami zachwyceni fani. Amerykański tygodnik uznał ją za jedną z gwiazd, które "oświetlają Polsce drogę w następne tysiąclecie". Śpiewa w dwunastu językach, mówi w pięciu. Występowała na najlepszych scenach świata, oczarowując tłumy, między innymi samego Luciano Pavarottiego. W Polsce wielokrotnie honorowano ją za krzewienie polskiej kultury na świecie.

Pierwsza dama opery, mezzosopranistka, śpiewać zaczęła wcześnie. Jej występy na początku wzbudzały radość i brawa podczas spotkań rodzinnych. - Stawałam na stołku i śpiewałam. Usługi dla ludności były zawsze dla mnie taką myślą przewodnią - uśmiecha się dziś przekornie. To tu należy szukać źródeł jej wielkiej mocy, która w pełni objawia się na scenie. - Myślę, że moja siła pochodzi z dzieciństwa, z wielkiej miłości mojej mamy, która zawsze była dla mnie wsparciem. Byłam kochanym dzieckiem, otoczona rodziną, ciotkami, które uwielbiam -wspomina artystka.

Urodziła się 54 lata temu w Warszawie. Pierwsza dama polskiej opery mieszkała z rodzicami na osiedlu bloków, na pierwszym piętrze. Jej przyjaciółka, Anka, znana później wokalistka Anja Orthodox, cztery piętra wyżej. Dla znajomych z osiedla była wtedy po prostu "Gośką". Obie zbuntowane nastolatki lubiły muzykę, głównie rock. Zaczęła nawet śpiewać z jednym zespołem. Szybko jednak zrozumiała: - Wydzieranie się przy łomocie perkusji nie jest dla mnie.

Dla niej najważniejsze były uczucia, namiętność, łzy, radość, gniew... Wiedziała o tym od momentu, gdy poszła z mamą do opery, na "Halkę". Płakała. Wzruszanie zostało jej zresztą do dziś. - Staram się je choć trochę ukryć, bo głupio mi, jak dostaję spazmów. Jak idziemy z moją mamą i ciotkami do opery, to też płaczemy, razem - przyznaje śpiewaczka.

Spływające po policzkach łzy uświadomiły jej jednak przed laty, kim chce być. - Miałam świadectwo maturalne w ręku. Nagle spłynęła na mnie dorosłość i uświadomiłam sobie, że opera jest idealnym połączeniem tego, co mnie interesuje - śpiewu i aktorstwa.

Już wiedziała, że to jest droga, którą chce iść.

Dobry głos jak kiełbasa, a ciąża nie choroba.

- Dziecko, dobry głos jest jak dobra kiełbasa, im cieniej kroisz, tym na dłużej starczy - powtarzała jej profesor Halina Słonicka, u której studiowała na Akademii Muzycznej w Warszawie. Dostała się dopiero za drugim podejściem.

Ale porażki jedynie zagrzewają ją do walki. - Nie bądź taka Carmen - powiedział jej pierwszy m dyrektor, dyrygent operowy i symfoniczny, z którym występowała, Andrzej Straszyński. Była wdzięczna za tę uwagę.

- Był jedną z najważniejszych postaci, jakie spotkałam na starcie dorosłego życiu - mówi. Kto wie, może właśnie dzięki tej uwadze została potem najsłynniejszą polską Carmen? - Nigdy nie traktuję niczego, co się przydarza, jako porażkę. Tylko jako doświadczenie - podsumuje po latach.

Miała 29 lat, gdy z wyróżnienieniem ukończyła akademię muzyczną. Pierwszy zagraniczny wyjazd na konkurs odbyła do Las Palmas. Wróciła stamtąd z palmą pierwszeństwa, czyli pierwszą nagrodą. Kupiła za nią samochód, suknię, która przypominała kreację Carmen i mikrofon dla narzeczonego.

Narzeczonego, czyli Piotra Kokosińskiego, rówieśnika i początkującego muzyka, którego poznała, gdy miała 17 lat. Razem słuchali rocka, chodzili w skórzanych kurtkach i jeździli na koncerty. Ale była przekonana: to jest mężczyzna jej życia. - To była miłość od pierwszego wejrzenia. Pamiętam, że marzyłam wtedy o mężu i dziecku. Piotr był tym przerażony - wyznała w jednym z wywiadów.

Ciąża nie wpłynęła na zmianę jej planów życiowych. Chciała też w ten sposób udowodnić swojej ulubionej profesor, tej od kiełbasy w plasterkach, że ciąża to nie choroba i że potrafi pogodzić karierę z przyszłym macierzyństwem. W siódmym miesiącu wystąpiła w konkursie Luciano Pavarottiego w Filadelfii. Jako finalistka - w ósmym. Odwołała jedynie występ z Placido Domingo. - To był ósmy miesiąc ciąży, a nie sądzę, żeby Domingo miał wprawę w odbieraniu porodów - kwituje dziś.

Córka, Alicja, przyszła więc na świat bardzo osłuchana muzycznie. Mała Ala nie miała wyjścia - wychowywała się, raczkując między fotelami w teatrach i operach. Jednak po latach nie poszła w znaczone ariami ślady mamy. Ukończyła akademię sztuk pięknych i jest dziś scenografem.

Łaska losu, wielka samotność i śmierć miłości

Jej największy sukces artystyczny? - Alicja - odpowiada śpiewaczka bez namysłu. - Fakt, że ją urodziłam. Kiedy się intensywnie pracuje, pojawienie się dziecka jest łaską losu.

Przez wiele lat godziła role matki, partnerki i gwiazdy scen całego świata. Choć była też ciemniejsza strona takiego życia. Samotność, która czekała ją w pokojach hotelowych po występach i owacjach. - Po spektaklu na ogół idę na kolację, no a potem do pustego pokoju - mówiła kiedyś. Po głowie tłukło się jej wtedy pytanie: -I po co to?

Jednak po powrocie w ramiona najbliższych, znów odżywała. Raz jednak jej świat zachwiał się.

W 201o roku zasłabła na premierze "Carmen" w Krakowie. Wiedziała, że jest źle. - Przez głowę przemknęło mi, że w zasadzie zawsze chciałam umrzeć na scenie, ale dlaczego tak szybko? - mówiła potem z charakterystycznym dystansem, było jednak źle. Tak źle, że jej przerażona córka przez chwilę wyobraziła sobie życie bez niej.

- Tak to dramatycznie wyglądało - dodawała. Trafiła do szpitala, przeszła dwie operacje, a po roku okazało się, że za wszystkim stała podstępna choroba, borelioza. Wielomiesięczna kuracja skłoniła ją do rozmyślań nad życiem.

- Podjęłam decyzję, że po 30 latach muszę się rozstać z miłością mojego życia. Miłością, z której kiedyś czerpałam siłę, a która przez ostatnie parę lat zaczęła mnie niszczyć. Walczyłam, ale okazało się, że jedyne wyjście to rozstanie. Dla mnie to był upadek moich ideałów i koniec wiary w wieczną miłość między kobietą a mężczyzną - przyznała smutno w wywiadzie.

Ale nie załamywała się, jak zwykle nie przyjmując tego jako porażki. - Udało mi się wyjść zwycięsko z poważnej choroby, co zawdzięczam swojemu silnemu charakterowi, optymizmowi, rodzinie i przyjaciołom. Tak naprawdę los mnie nie oszczędza, ale staram się doceniać to, co jest dobre, i na tym budować szczęście, a nie rozpamiętywać porażki i biadolić (...).

W 2016 roku media obiegła wiadomość o śmierci Piotra Kosińskiego.

Kiedyś diwa zastanawiała się nad tym, gdzie się lepiej czuje: na scenie czy poza nią? - Scena jest przestrzenią, w której jestem niejako chroniona - wiem, jaka będzie historia, wiem, jaki będzie jej koniec - mówiła. - A potem wracam do normalnego życia i... nie wiem, co się zdarzy. Historia życia jest mocno zaskakująca.

Dziś wciąż błyszczy, występuje, jest też gwiazdą telewizji. Bo, jak mówi się o niej, to nie tylko silny głos, ale silna jest kobieta. I wciąż jest wspaniałą Carmen.

Na zdjęciu" Małgorzata Walewska w "Człowieku z Manufaktury". Teatr Wielki w Łodzi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji